Safari po Serengeti i Ngorongoro (Tanzania cz. 2)

Ceny safari po Serengeti i Ngorongoro w 2020 roku spadły o 2/3. Wszystko przez coronę. Gdy zobaczyłam bilet do Tanzanii za cenę do przełknięcia, wiedziałam, że taka szansa szybko się nie powtórzy i że ryzyko epidemiologiczne będzie podobne jak tydzień nad polskim morzem, musiałam jechać. Przed covidem trzydniowy objazd parku wraz z kraterem Ngorongoro kosztował od 500 do 1800 dolarów. Różnica w cenie wynikała z miejsca na nocleg i wyżywienia. Jeździ się podobnymi samochodami, zagląda w te same miejsca, ogląda te same zwierzęta. Tylko śpi trochę wygodniej. Na forum o podróżach po Tanzanii zaczepiłam kilka osób, pracujących dla różnych agencji i zrobiłam casting. Kilka smsów wymienionych z prawdziwymi agentami i kilka z chłopakami, którzy tylko chcą spytać hałajju i łatjanejm. W końcu wybrałam trzydniową opcję z  noclegiem w namiotach i z kucharzem, który jest cały czas z nami, spełniając kulinarne zachcianki w kolejnych bazach. Kelvin-mój agent obiecał, że cena nie przekroczy 350 dolarów jeśli dokooptują mi jeszcze kilka osób do samochodu.

Jeśli też marzycie o zobaczeniu Serengeti, nie musicie oczywiście wjeżdżać do parku z agencją. Można też wjechać samemu, wynajętym samochodem. Jednak, dziś, po przygodach wulkanizacyjnych jakie mieliśmy, nie odważyłabym się na taką opcję. Wjazd własnym samochodem jest najtańszym sposobem na objazd parku, ale trzeba pamiętać o kilku rzeczach. To musi być terenówka 4×4, osobówka nie ma szans w Serengeti. Tanzański samochód ma niższą opłatę, jakieś 20$ plus podatek, zagraniczne samochody to kilkukrotnie wyższy wydatek. Jadąc bez przewodnika nie wiemy gdzie i kiedy zwierzaki mają miejscówki. Przewodnik nie tylko wie, ale też dostaje cynk o ich położeniu na krótkofalówkę i znakomicie potrafi o nich opowiadać. Co jednak najgorsze w przypadku samodzielnego wjazdu, to fakt iż przy każdej awarii, jesteśmy zdani na siebie. My 5! razy łapaliśmy gumę. Miejsc na nocleg w parku jest sporo, ale wulkanizator jeden. Przy wjeździe.

Mój pakiet prócz zachwytów nad wielką piątką obejmował dwa dni w Serengeti i jeden w kraterze Ngorongoro, posiłki, wodę, noclegi w namiocie, opiekę przewodnika-kierowcy, transfer z Aruszy, wstępy do parków. W sierpniu w Tanzanii jest zima, ale taka bez opadów i z temperaturami powyżej 20 stopni. Zatem jest to najlepszy czas na obserwację lwów, a nawet zobaczenie całej wielkiej piątki.

Po locie z przygodami i krótkiej nocy w łóżku księżniczki wstałam chwilę po 5. Wzięłam prysznic, przepakowałam plecak, część rzeczy zostawiłam w hostelu i o 6 rano chłopak z agencji, organizującej safari, odebrał mnie z hostelu i pojechaliśmy … do biura spakować sprzęt. Kiepska logistyka zawsze mnie wkurza. Chyba lepiej byłoby spakować wszystko przed odebraniem klienta. Tymczasem oglądam sobie ulicę nocą i patrzę jak pan nosi torby z biura do samochodu. Na moją ofertę pomocy, reaguje krótkim etam. W końcu mamy czas. Potem kolejny przystanek na odbiór Jumy-kucharza i następny, by zatankować. Wszystko co można było ogarnąć beze mnie. Stoimy sobie na stacji benzynowej za miastem i nagle kierowca przypomina sobie, że nie zabrał czegoś z biura. Bierze taksówkę motorową i czekam z Jumą aż ten obróci z powrotem. Każdemu może się zdarzyć, ale wiem, że mogłam spokojnie zostać odebrana o 7. Tymczasem stoimy i czekamy.

Patrzę na stadko kóz, które przebiega przez stację i na dzieci w mundurkach zmierzające do szkoły. Dowiaduję się od Jumy, że idą do szkoły koranicznej. Po jakichś 30 minutach w końcu ruszamy w kierunku parku. Po drodze zatrzymujemy się przy jakimś kempingu i tam mamy zabrać Hiszpankę-Julię i Australijkę-Tarę. Julia jest stewardesą, a Tara pracuje dla organizacji pozarządowej i właśnie skończyła kontrakt w Iraku. Dziewczyny są wkurzone. Kazano im wstać na 8, a tu jest 10! Ponownie tanzański luz i brak logistyki. Przez chwilę jest nieprzyjemna atmosfera.

Poznajemy naszego przewodnika-Abdula i przekładamy nasze rzeczy do dużego terenowego samochodu. Kłótnie kłótniami, ale nieśmiało przypominam, że nie jadłam nic od rana. Zostawiam przewodnika i dziewczyny w ferworze walki i proszę kucharza, by mnie nakarmił. Kucharz idzie do kuchni i robi mi szybkie śniadanie. Dostaję naleśnika z jajkiem, kawę, banana i świat staje się lepszy.

W końcu ruszamy i jedziemy ostatni odcinek dobrą drogą, mijając ciekawskie pawiany.

Przed wjazdem do parku zatrzymujemy się na obiad i na ostatnie zakupy w sklepie. Kupujemy sobie trzy butelki wina (kulturalnie, jedno na każdy wieczór), czekoladę i tanzańskie chipsy. Po chwili jesteśmy u bram parku, kierowca idzie załatwić formalności, my robimy sobie zdjęcia i w końcu jesteśmy w parku. Zaczyna się gorsza droga i trzydniowy masaż jelita.

RAD KILKA JAK ZOBACZYĆ WIELKĄ 5 I WYRZEŹBIĆ POŚLADKI   

Podczas safari, niezwykle ważne jest miejsce, na którym się siedzi w terenówce. W Tanzanii obowiązuje ruch lewostronny, zatem żeby uniknąć kilogramów pyłu, wlatujących przez okna, najlepiej usiąść po lewej. Oglądamy krajobraz, nie wąchamy mijających nas samochodów z przeciwka i nie dostajemy piachem w twarz. Szyba pasażera koło kierowcy działała jak chciała i Julia, która usiadła z przodu, miała saunę z masażem. Siedziałam za nią i wydawało mi się, że to najlepsza opcja. Jedyny mankament to pozycja. Mając 172 wzrostu musiałam się garbić, by patrzeć przez okno. Na szczęście samochód miał podnoszony dach i to właśnie przez tę szparę, na stojąco, ogląda się zwierzaki. Tak wdrażamy program stalowe pośladki. Podczas całego safari robi się dziesiątki przysiadów. I tak, przez całe safari, będziemy siadać, wstawać, siadać, wstawać. Nie da rady jechać cały czas na stojąco, ani siedząco. Droga jest niezwykle wyboista, trzeba uważać by łbem nie walić w współpasażerów i okno. Warto też usiąść koło kontaktu, by w razie W podładować telefon. Tu bardzo przydała się maseczka, służąca jako uchwyt na wypadającą na wybojach wtyczkę.

Gdy wjeżdżamy do parku jest 16.00. Wtedy zdajemy sobie sprawę na czym polega oferta. Każdy dobowy bilet wstępu do Serengeti kosztuje 60 dolarów plus 18% podatku. Wstęp był wliczony w cenę i to nas nie obchodzi.  Wjeżdżając o 16 musimy pamiętać, by do tej godziny kolejnego dnia wyjechać. To Tanzańczycy nazywają już dwudniowym safari. Sprytne. Na początku byłyśmy złe, że tak późno wjeżdżamy, ale po dwóch godzinach przeszło nam.

Żeby to sobie wyobrazić, usiądźcie sobie na desce położonej na wałku i kołyszcie się, kilka razy uderzcie czaszką w okno lub jakieś metalowe okucia, poproście rodzinę, by obsypała Was pyłem i piachem, a potem nadal, będąc w rozkołysaniu zróbcie kilkadziesiąt przysiadów. Oczywiście wyolbrzymiam. To są jedyne udręki safari. Wszystko poza tym jest bajką. Najpierw ornitologiczną. Koło nas śmigają strusie, dropy i jeszcze przy bramie błyszczak rudobrzuchy.

Wkrótce tuż pod naszym nosem przechadzają się żyrafy, pasą się całe stada słoni z dzidziusiami, drogą zasuwają guźce, żują trawę antylopy, pod drzewami śpią lwy, a lamparty na drzewach. Kiciusie na razie daleko, ale szczęście jest.

Już w ciągu pierwszych kilkudziesięciu minut mamy te zwierzaki na wyciągnięcie ręki lub w zasięgu wzroku. Żeby zrobić zdjęcie trzeba właściwie mieć przylepiony aparat do dłoni. Czasem szkoda czasu. Kiedy widzimy dzikiego kota, biegnącego z myszą w pysku, na zdjęcie nie ma szans. Kiciuś jest szybszy. Szkoda chwili na sięganie po telefon. Abdul wydaje się mieć wzrok jak kiciuś. Tam gdzie my widzimy trawę, on widzi lwy lub dzikiego kota ze zdobyczą w pyszczku. Na pozornie bezzałogowym drzewie, widzi lamparta. Tu potrzeba świetnego aparatu z obiektywem. Komórki czy przeciętnej lustrzanki to nawet żal mi wyciągać. Lepiej patrzeć.

Serengeti to olbrzymi obszar, teren jest zróżnicowany. Mamy sawannę ze słoniami, bagna z hipciami i krokodylami, jeziorka z kaczkami, skały, wzgórza. Każdy zwierzak lubi inne otoczenie. Zebry lubią otwarte przestrzenie. Żyrafy lekko zadrzewione. Kiciusie różnie. Małpy lubią siedzieć na lub przy drodze.

Dzięki covidowi jest mało samochodów i często jesteśmy sami po horyzont. Są tego minusy. Gdy łapiemy kapcie i nie mamy już zapasu, nikt nam nie pomoże. Już przy wjeździe łapiemy gumę i tam wulkanizator naprawia naszego kapcia i zakłada nam zapas. Teoretycznie mamy zapas i 4 sprawne opony. W ciągu kilku kolejnych godzin mamy kolejnego kapcia. Teraz już wiemy, że jeśli na trasie do obozu historia się powtórzy, mamy przerąbane.

Do zachodu słońca jeździmy po parku i oglądamy kolejne zwierzaki. Sporo czasu spędzamy przy bajorku z hipciami. Grubaski szykują się do snu. Ziewanie, wieczorna kupa i igraszki. Hipcie lubią robić dwójeczkę do własnego bajorka. Kupa jest dla nich jak maseczka w spa. Nie sprawdzamy czy to prawda. Wystarczy nam smród.

Odjeżdżamy od hipciów, by w bardziej romantycznych okolicznościach popatrzeć na zachód słońca. Wszystko uatrakcyjnia żyrafa, która jak na filmie przechadza się i sama patrzy jak słońce znika za horyzontem. Bajka.

Wieczorem zjeżdżamy do obozu. Abdul rozkłada nam namioty, a Juma idzie gotować do wspólnej kuchni. My mamy czas na prysznic. Jest tylko zimna woda, temperatura już dawno spadła poniżej 20 stopni. To będzie szybki prysznic, bez mycia głowy. Juma okazuje się sprawnym kucharzem i podaje nam wspaniałą zupkę z cukinii, warzywa i quiche. Do tego wino i woda. Zanim się obejrzałyśmy wino zniknęło.

Kamping ma murowaną kuchnię, wykafelkowane łazienki z normalnymi kibelkami, stołówkę i pole namiotowe. Wszystko jest ogrodzone. Czujemy się bezpiecznie. Robimy losowanie. Julia idzie spać sama do namiotu, ja śpię z Tarą. Julia do Arushy przyjechała rowerem i spała kilka razy sama w namiocie. Nie jest to dla niej wyzwanie. Dla mnie największym dyskomfortem jest temperatura. Mamy materace i śpiwory, zakładam na siebie dwie bluzy, ale dalej jest mi zimno. Ze snu budzą nas tylko zwierzaki. Słyszymy chichot hien i stękanie lwów. YYY,YYYYY.

Wstajemy o 5.45 i po śniadaniu jedziemy na wschód słońca. Mamy 10 godzin na objazd parku. Ponownie mamy szczęście do słoni, żyraf, hipopotamów. Udaje nam się też zobaczyć lamparta na gałęzi. Leży okrakiem i stąd wiemy, że to dziewczynka.

Z bliska oglądamy stado bawołów. Poziom fisia w samochodzie sięga zenitu. Abdul-przewodnik puszcza im piosenki. Śpiewamy im, ale nie dzielą naszej ekscytacji. Nie klaszczą, nie tańczą.

Najwięcej czasu spędzamy przy stadzie słoni. Są z małymi. Jedna słonica nie ma połowy trąby. Abdul zgaduje, że albo jakiś zwierzak jej odgryzł albo jest chora. Biedna kombinuje jak jeść. Próbuje przechylać krzaki prosto do pyska. Widać, że cierpi. Maluszki są śmieszne. Zamiast zrywać listki trąbką, próbują wyrywać całe krzaki. Walczą z nimi zaciekle, często bez rezultatu. Samice osłaniają dzieciaki cały czas. Jak tylko czują, że jesteśmy za blisko spychają nas z pola widzenia siłą ciężaru i charakteru.

Na obiad zatrzymujemy się w innym miejscu. Przy stołówce siedzą krewniaki słonia- góralki, a za budynkiem gniazdo uwiły mangusty. Góralki maja miny jakby miały zatwardzenie, a ich pupy ślady po biegunce.

Mangusty są ciekawskie. Wchodzą pod budynek stołówki przez szparę pod fundamentami i grupami zmykają na dalsze harce. Kilka podchodzi do mnie i nawiązujemy kontakt wzrokowy.

Do tego czasu już 2 razy zmienialiśmy opony i nie mamy żadnego zapasu. Pomału zmierzamy do bram. Musimy tam być przed 16.00. Pech sprawia, że łapiemy gumę. Czekamy na sawannie na pomoc. Sceneria romantyczna. Fizjologia  sprawia, że musimy zrobić siku i z duszą na ramieniu szybko idziemy za samochód. Na Serengeti nie wolno turystom wysiadać, ale co zrobisz człowieku.

Podobnie, gdy za każdym razem jak nasz kierowca i kucharz zmieniali opony, obserwowałyśmy przez okno czy oby nie nadchodzi jakiś kotek czy hiena. Na szczęście pomoc nadjechała w postaci innego samochodu, który oddał nam swój zapas. Nie minęło kilkadziesiąt minut i mieliśmy kolejnego kapcia. 7 minut od bram parku! Tym razem na pomoc czekaliśmy godzinę. Bez zasięgu by zadzwonić po pomoc i bez działającego radia. Wpadłam na oczywisty pomysł. Powiedziałam Abdulowi, że jeśli kolejny samochód nie da nam zapasu, powinien poprosić by przez CB radio skontaktowali się z bramą i strażnikami, skoro nasze radio nie działa. Samochód nadjechał, zapasu nie dał, Abdul jakoś zapomniał poprosić o kontakt z bramą. Wszystkie miałyśmy tanzańskie karty telefoniczne i zaczęłyśmy dzwonić na policję, by ta skontaktowała się ze strażą parku i poprosiła o wysłanie pomocy dla nas. Bezskutecznie. Nikt nawet nie podniósł słuchawki. Ściemnia się, jesteśmy już dawno po czasie, nikt nam nie chce pomóc, robimy siku na drodze, po której zaraz przebiega gepard, chcemy jeść i mamy lekko dość. Niestety dla nas, tego dnia jest święto muzułmańskie i dlatego nikt na posterunku nie odbiera. Siedzimy w samochodzie i czekamy. Czy straż się sama zainteresuje, że zaginęliśmy? Ależ skąd! Mija nas kolejny samochód, cieszymy się strasznie. Holenderka z zaciętą miną krzyczy do swojego kierowcy, że to nie jest dobry pomysł, by się zatrzymać i pomagać o tej porze. Tyle naszego szczęścia. W końcu zatrzymuje się samochód zbawiciel. Chłopaki dają nam swoje koło i jedziemy. Przy bramie parku naprawiają nasze kapcie, idziemy w ciemnościach z jakimiś miejscowymi niebieskimi ptakami na piwo do jakiejś budy. Mamy zasięg. Wysyłam serię wiadomości do Kelvina-mojego agenta i pod wszystkie numery spisane z reklamy nalepionej na auto. Abdul nie jest właścicielem firmy. Jest świetnym kierowcą i przewodnikiem i nie zasłużył sobie na syfiaste stare opony. Piszę „właścicielom”, że mają nam dać inne auto, albo 6 nowych opon. Naiwnie czekam na reakcję.

Po łataniu i piwie jedziemy do obozowiska nad kraterem Ngorongoro. Dwa koła wieziemy na dachu, dwa z tyłu. Już nikt nie wie, które jest czyje. Nagle widzimy samochód, jadący powoli na kapciu. To kolega Abdula. Wyruszył na nasz ratunek, ale też złapał gumę. Benny Hill.

Mamy zapasy i pomagamy mu. Mija kolejne kilkadziesiąt minut. Razem jedziemy do obozu. Po drodze natrafiamy na zepsute auto i zapłakanych chłopaków wewnątrz. Wszyscy kierowcy próbują je naprawiać. Godzinka. Bez skutku. Bierzemy auto na hol, ale długo nie daje się rady ciągnąć. W końcu wjeżdżamy na krawędź krateru. Chłopaki zostawiają auto w dziczy, wsiadają do nas i tak wjeżdżamy do obozu. Na polu namiotowym stoją zebry. Dziewczyny chyba się tu dobrze czują, bo rano też są. Bez chleba i soli, ale bardzo nam miło, że tak się ładnie zaprezentowały.

Jest zimno, próbujemy się wykąpać, w lodowatej wodzie, ale rozsądek mówi, że w smrodzie cieplej. Tara jest w najgorszej sytuacji. Ma inny program wycieczki i  musi wracać do Arushy. Abdul zwozi ją na dół do bramy, a stamtąd zabiera ją jej agent. Gdy Abdul wraca do obozu jest już za kółkiem od 20 godzin, mówi że ma dość i rezygnuje z dalszego jeżdżenia. Piszę groźbę do swojego organizatora. Nowe opony, nowy kierowca, nowa  grupa, albo rozpęta się piekło. Julia i ja idziemy spać o 2 i pobudkę mamy za 3 godziny, o 5.45. Urywa nam się film. Żaden lew nas nie budzi. Abdul ma wolne, kucharz zostaje w obozie.

Ngorongoro

Rano, chłopak, który próbował nas ratować w nocy zaprasza nas do swojego auta. Zaczynamy przygodę w Ngorongoro. Moje groźby podziałały. Wsiadamy do innego samochodu. Samochód, którym poprzedniego dnia jechaliśmy po Serengeti ma rozprute wszystkie opony. Łatanie ich u parkowego wulkanizatora nie ma sensu. Serial brazylijski. Samochodem podróżowała para, która na całe szczęście zgodzia się nas przygarnąć.

Dziewczyna jest z Indonezji, a chłopak z Wielkiej Brytanii. Mają w swoich telefonach skarb, za który National Geographic zapłaciłby im niezłą kasę. Jest to zapis mordu zebry dokonanego przez lwicę. Przyczajenie, pościg, skok na gardło, duszenie i w końcu złamanie karku pechowego zwierzaka. Tuż przy ich samochodzie. Przeraźliwie piękna scena. Skręciło nas z zazdrości. Mamy nadzieję, że ich fuks spłynie na nas.

Trzy najbardziej znane przyrodnicze miejsca w Tanzanii to: wulkan Kilimandżaro, Park Serengeti i Obszar Chroniony Ngorongoro. Ten jest zbiorem dziesięciu wygasłych wulkanów. Jeden z nich to właśnie Ngorongoro. Jego krater jest największą kalderą wulkaniczną na świecie. Ma prawie 20 kilometrów średnicy i 600 metrów głębokości. Jest domem dla 25 tysięcy zwierząt. Na tym rozległym terenie jest sawanna, na której pasą się zebry, gnu i antylopy, a tuż opodal leżą znudzone lwy. Po jeziorze Magadi kroczą różowe flamingi, a w mokradłach Mandusi swoje grube ciałka moczą hipcie. Aby wjechać na ten teren trzeba zapłacić około 70$ za dobowy pobyt, dodać koszty samochodu, przewodnika i ewentualnie noclegu oraz wyżywienia.

Nasz obóz był na krawędzi krateru. Z punktu widokowego obok widać jak rozległy jest ten teren. Powoli zjeżdżamy w głąb. Najpierw przedzieramy się przez bujny, zielony las, by w końcu wjechać na sawannę.

Z daleka patrzymy na flamingi i hipcie. Potem w trawie wypatrujemy stadko lwic. Chyba jeszcze trawią zebrę. Koło nich przebiega hiena. Niesie w pysku kawał mięcha. Jednak, nigdzie nie widać zwłok.

Tuż przy nas pasą się zebry i gnu. Te gatunki trzymają się razem. Gnu źle widzą, ale słuch mają dobry, zebry potrafią wypatrzeć drapieżnika, ale są głuchawe. Część stada zebr zajmuje się higieną. Ocierają się o skały, liżą wzajemnie swoje grzbiety.

Opodal leżą lwy. Panowie nie uganiają się za zwierzyną. Czekają aż sama się zbliży. To samice zajmują się pościgami. Jeden znudzony lew, co chwilę podnosi łeb i patrzy na bawoły. Musi być bardzo głodny i cierpliwy. Drobne czterokopytne są bliżej. Nasz przewodnik obstawia, że jak za kilka godzin się zbliżą, dojdzie do mordu. Tylko nie konieczne lew wygra. Bawoły często dają radę.

Przewodnik dostaje cynk przez CB radio, że w pobliżu maszeruje nosorożec. To są samotniki. Przez lornetkę oglądamy okazałego samca z olbrzymim rogiem. Ten gatunek jest na wyginięciu dzięki debilom, co zabijają zwierzęta dla sportu lub wiary w zabobony.

I tak jeździmy jeszcze kilka godzin z jedną przerwą na kawę, naleśnika i banana. Zatrzymujemy się przy bajorku z hipopotamami. Zagaduje mnie pan, który wygląda na Hindusa, ale jak mówi jest pierwszym pokoleniem urodzonym w Tanzanii. Hoduje pomidory i cebulę i jeszcze ma dużą firmę rowerową. Rozmowa tradycyjnie schodzi na temat covida. Podobnie jak inni Tanzańczycy, Pan nie wierzy w wirusa. Wierzy w prezydenta i cudowną odporność całego narodu.

Po kawie chwilę jeździmy, zatrzymując się kilkakrotnie, by podziwiać spokój jaki emanuje z przyrody.

Po południu zjeżdżamy do obozu i jedziemy z powrotem do Aruszy. Te tereny należą do Masajów. Już zostali wyparci z terenu parków i teraz mieszkają w okolicznych wioskach. Samodzielna wizyta w takich wioskach byłaby najrozsądniejsza. Wszelkie wypady organizowane przez firmy są niczym innym jak ludzkim safari. Często wioska jest teatrem, a obecni tam mieszkańcy przebierańcami. Nie mamy tego w ofercie, by zaglądać w takie miejsca. Za to mijamy niezliczone grupy masajskich pasterzy w wieku od lat 5 do 100. Opatuleni w olbrzymie szale w kratę, dzierżąc w ręku kij, prowadzą stada krów i owiec na pastwiska. Kobiety niosą pakunki na głowach, koło nich kroczą dzieciaki. Gdy proponuję kierowcy byśmy podrzucili kilka osób, dziwnie się na mnie patrzy, albo mówi mi, że mieszkają tuż opodal.

Wieczorem dojeżdżamy do Arushy i żegnamy się w dość nieciekawej dzielnicy. Tam mieszka nasz kucharz i zna okoliczne niebieskie ptaki. Wszyscy dookoła albo capią alkoholem, albo stoją w oparach marysi. Towarzystwo jest lekko pobudzone. Juma zna jednego typa, ten bierze mój telefon i robi nam szybkie zdjęcie. Jego koledzy coś do niego krzyczą. Abdul tłumaczy mi, że radzą mu, by ukradł ten telefon. Taki dzielnicowy żarcik.

Żegnamy Jumę i uciekamy. Abdul podwozi mnie do hostelu. Mój pokój czeka na mnie. Biorę ciepły prysznic, myję głowę, kładę się spać w ciepłym łóżku. Luksus! Kolejne marzenie spełnione. Widziałam 4 z malutkim plusem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wkrótce pan nosorożec spojrzy mi bardzo w oczy i nawet da buzi.

A tu jeszcze filmiki z Serengeti:

i Ngorongoro

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.