Mesiem do Biszkek (Kirgistan cz. 2)

Prócz nas w mercedesie były jeszcze dwie babeczki. Kirgizi są bardzo ciekawscy, ale w tym przypadku, prócz pragnienia poznania nas, była ukryta konkretna strategia. Ustalenie komu należy się jakie miejsce. Baśka jako najstarsza wylądowała z przodu. Pani zaczęła zadawać mi pytania. Imię, wiek, skąd, dokąd, dlaczego. Lubię siedzieć po prawej stronie samochodu, ale kogo to interesuje. Na chwilę usiadłam, by w końcu przesiąść się na lewo Panią nagle olśniło, że jak siedzi po lewej to bolą ją nerki, ponadto jest starsza, mam się słuchać i tyle. Pośrodku usiadła dwudziestoośmioletnia sarenka. Głównie zainteresowana gilgotaniem mnie swoim warkoczem, puszczaniem tej samej rosyjskiej piosenki 10 razy pod rząd i sprawdzaniem stanu mascary w lustereczku.

Wyjechaliśmy około 7 i wszyscy byliśmy naprawdę głodni. Na szczęście nasz kierowca ma wszystko obcykane. Najpierw śniadanie, potem kilka przystanków na widoki i zdjęcia, a potem to już Biszkek. Restauracji przydrożnych jest kilka. Kierowca mija kilka, widocznie ma swoją ukochaną.Zatrzymał się przy przydrożnej jadłodajni na trasie. W Polsce byłaby miejscem spotkań hipsterów, a szalet dla Sanepidu żyłą złota. Zamiast krzeseł tak zwane tapczany-platformy z małym, niskim stoliczkiem pośrodku. Zdarzało się nam jeść w podobnych warunkach w Iranie, a Jemenie w restauracji nie raz przy stoliczku siedząc po prostu na ziemi, więc szoku nie ma. Siadamy po turecku. Pani kelnerka, bez słowa, rzuca nam na stół zestaw obowiązkowy: lepioszkę czyli okrągły chlebek, dwa smażone jajka i piekielny sosik. W dzbanuszku ciorny ciaj i nic więcej nie trzeba. Kelnerka kładzie też jadłospis, ale chyba tylko dla lektury lub sprawdzenia cen.

Chciałabym zobaczyć swoją minę gdyby w Polsce, w knajpie, kelner rzucił mi na stół bochen chleba. Rwiemy lepioszkę na cząstki i maczamy w jajku. Pyszne! Po śniadaniu obowiązkowa wizyta w latrynie. Z bardzo zamkniętymi oczami. Kabin brak, można innym spojrzeć w duszę.

Gdy w końcu wyjechaliśmy na trasę już wiedziałam, że obiecane 12 godzin to prawda. Wiele odcinków drogi jest w remoncie, spory kawał to po prostu żwir. Trasa biegnie przez kilka stref klimatycznych i jest niezwykle, przecudownie piękna. Po kilkunastu dniach w betonie i upale przenosimy się na zielone pastwiska. Szumią wartkie strumienie, pasą się konie, przy białych jurtach krzątają się rodziny. Żal, że nie możemy się zatrzymać i pochodzić po łąkach. Czas nagli, pobocza brak. Nasz mesio ładnie pokonuje serpentyny, a my co raz bardziej czujemy każdą kość w kręgosłupie. Na początku jedziemy koło odnóg rzeki Naryn, mijamy jezioro Togtogul i w końcu z upalnych nizin wspinamy się wysoko na kilka tysięcy metrów i odczuwamy pierwszy od kilkunastu dni chłód.

W bialutkich jurtach mieszkają rodziny hodujące konie. Żyją głównie z sprzedaży produktów mlecznych i mięsa. Kobyle mleko jest rarytasem. Możne je kupić w butelkach na przydrożnych straganach. Dla odważnych dostępne są też kirgiskie przetwory mleczne: kurkut/kurt (dla mnie kulki wymiotne) i kumys-musujący alkohol. Ogiery są ujeżdżane, albo hodowane dla mięsa. Ciężki los.

Przejeżdżamy przez przełęcz Oto Ashu. Na horyzoncie pojawiają się góry Tienszan. Z przyjemnością wszyscy wychodzimy kilkakrotnie na dwór, by zmarznąć w kilkunastu stopniach.

Zaczynam odczuwać nagłe zmiany ciśnienia, choć to może ta pieśń grana przez szofera po raz enty. Znam już każdą nutę jego ulubionej piosenki, mam IQ kamienia i spać mi się chce. Robimy romantyczną sesję. Kierowca sam oddaje się westchnieniom w kierunku ośnieżonych szczytów. Nie dziwimy się, jest pięknie. Prosimy go, by zrobił nam wspólne zdjęcie. Mimo, że sam ma smartfona, długo walczy z moim. Robi nam kilka ujęć, zamieszczając paluszkową cząstkę siebie na zdjęciu. Gdy oddaje mi telefon, odruchowo sprawdzam ustawienia. Włączył mi transmisję danych. Nie pytam czy przypadkiem, czy celowo, by sprawić mi finansową niespodziankę. Nicpoń!

Szofer powiada, że w maju jest najpiękniej. Wtedy aż głaza bolą od zieleni. Teraz, w lipcu, góry tuż za Osz mają złotową barwę. Wszystkie odcienie brązu z nielicznymi łatkami zieleni. W maju jest tylko zieleń. Im jesteśmy wyżej tym krajobraz robi się coraz bardziej ubogi w roślinność. Zabudowań jest niewiele, właściwie stoją tylko jurty, a tymczasem wśród pustkowia stoją zaniedbane cmentarze. Ogrodzone zardzewiałym płotem pomniki sypią się, chylą się mu ziemi.

Gdy dojeżdżamy do Biszkek jesteśmy wywrócone na lewą stronę. Mimo, że było pięknie postanawiamy poszukać lotu powrotnego do Osz. Jest sporo ofert i ceny są do przeżycia. Lot trwa niecałą godzinę, co jest wielką ulgą w porównaniu z 12 godzinami spędzonymi w samochodzie.

Uzbekistan to przede wszystkim skarby architektury i kultury. Kirgistan to przyroda. Biszkek nie zapada w pamięć architektonicznie. Postsowieckie klocki, stojące obok współczesnych bloków, kilka parków, pomnik Lenina, okazjonalne rynsztoki. Tyle.

Nas zachwycił i zaskoczył kulinarnie. Może miałyśmy szczęście, co do dzielnicy. Wokół naszego hotelu knajpy jakich nie powstydziłaby się zachodnia metropolia. Czysto, modnie, z klimatem.

Prócz restauracji, sklepy z modnymi, nawet awangardowymi ciuchami, składy z designerskimi artykułami do domu. Choć staram się dać szansę kuchni kirgiskiej, niewiele znajduję dla siebie. Jadłospis w 98% oparty na baraninie, koninie, wołowinie. Owszem są pierogi i manty z nadzieniem dyniowym, ale jakoś zawsze ich nie ma jak jestem w restauracji. Zupy, pilawy, pielmieni, wszystkie potrawy to mięso. Dla testu jadłyśmy i w dziurach w ścianie i modnych, droższych restauracjach. Uliczne żarcie kosztuje grosze. Miska pielmieni to śmieszne 4 złote, a vege wrap jakieś 5 złotych, a napój z saturatora grosze.

Dla równowagi w drogiej knajpie za dwa wyciskanie soczki, dwa dania, olbrzymią sałatkę, najlepszy suflet czekoladowy świata, americano z ekspresu zapłaciłyśmy polską cenę 120 złotych. Wreszcie zrozumiałyśmy, że dwie osoby powinny brać dwie zupy i jedno danie na spółę. W tradycyjnych chaikhanach jedna osoba nie ma szans zjeść sama miski kurczaka z sezamem plus porcji ryżu i sałatki. Kirgizi jedzą łyżkami z jednego talerza i tak jest dobrze i tak należy robić. Wieczór spędzamy w najpopularniejszej chaikhanie w Biszkeku- Navat. Kolorowe wnętrze, olbrzymi wybór dań i herbat. To tu w menu znajduję najbardziej obleśną sałatkę świata o pozbawionym warzyw składzie: konina, indyk, wołowina, ser i majonez. Na szczęście są też zupy i manty-pierożki z różnymi nadzieniami.

W środkowoazjatyckich restauracjach trudno o dania bezmięsne, dlatego w Biszkeku zaglądamy na targ. W sierpniu bazary pełne są owoców i warzyw. Maliny, jeżyny, morele, arbuzy, papryka, bakłażany za złotówkę! Niestety mnóstwo płodów ziemi marnuje się na śmietniku. Baśka na widok wyrzuconej sterty pomidorów oświadczyła: „byłaby dobra pomidorowa”. Tu o zapasach i przetworach chyba nikt nie myśli. Ekologia nie zaprząta głowy Kirgizów.

Na Biszkek mamy tylko jeden dzień. Serce miasta to plac Ała-Too (Wielka Góra). Kiedyś nosił nazwę Lenina i Włodzimierz miał też tu swój pomnik, ale w latach 90 przeniesiono go za plac, a na jego miejscu postawiono statuę zwaną Erkindik (Wolność). Plac jest niezwykle ważnym, symbolicznym miejscem dla Kirgizów. To nie tylko miejsce spotkań, demonstracji czy relaksu. To pole bitwy. Wielokrotnie dochodziło tu do starć ludności z milicją. Ostatnio w 2010 roku narodziła się tu rewolucja. Ludność chciała obalić prezydenta Bakijewa i ruszyła na położony opodal pałac. Podczas szturmu zginęło 86 osób.

W 2011 roku nowy rząd zlikwidował pomnik Erkindik i zastąpił go pomnikiem Manasa Wielkiego-kirgiskiego mitycznego wojownika.

Upamiętniono też ofiary demonstracji i postawiono kolejny monument symbolizujący zwycięstwo dobra nad złem i światła nad mrokiem. Koło niego stoi maszt o wysokości 45 metrów z flagą Kirgistanu. Obok czuwa warta honorowa. Chłopaki nie wytrzymaliby upału, więc specjalnie postawiono dla nich klimatyzowaną budkę. W dzień młodzież i dzieci kąpią się w fontannie, wieczorami śmigają na hulajnogach, a bobasy jeżdżą zabawkowymi samochodzikami.

Koło placu jest kilka sklepików z pamiątkami i bary a la dziura w ścianie, gdzie można dostać miskę pielmieni i fast food. Spragnieni nowoczesności mogą jechać do licznych galerii handlowych gdzie jest wszystko czego zapragniecie: americano, tiramisu, koreańskie kosmetyki, elektronika, wonderbra i dżinsy.

W Biszkeku jesteśmy dwa razy. Na początku krótkiej podróży po Kirgistanie i przed wylotem do Osz. Za każdym razem mamy to samo wrażenie. Jest to szybko rozwijające się miasto z świetnymi restauracjami i stopniowo zmieniającą się socjalistyczną betonową infrastrukturą. Tak jak w Polsce kilkanaście lat temu. Po jednym dniu jedziemy zbiorową taksówką do Bałykczy-lekko upiornego miasteczka, które stanie się naszą bazą wypadową do eksplorowania okolic jeziora Issyk-Kul.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.