Oż to Osz (Kirgistan cz.1)
W podróży na własną rękę fajne jest to, że jak u Pałlo Koejlo najważniejsza jest droga, nie cel. Każdy dzień jest pełen przygód i naprawdę nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. To nie jest odhaczanie punktów z programu biura podróży. I tak gdyby nie przebodźcowanie zabytkami i gdybyśmy nie poznały na dworcu Joanny z Warszawy, nie pojechałybyśmy do Kirgistanu. Już siedząc w maszrutce myślałyśmy, że trochę to szalone i czasowo ryzykowne i pewnie całą podróż spędzimy na koniu lub w autobusie, ale chcemy zobaczyć coś innego niż kolejne meczety i medresy. Asia pokazała nam zdjęcie dzikiego konia na pastwisku i wiedziałam, że musimy tam pojechać. Dość mmozy. Czas na step szeroki.
Najpierw, z Taszkientu pojechałyśmy czyściutkim i szybkim pociągiem do Kokand.
Tam znalazłyśmy postój/stajankę taksówek wieloosobowych i wraz z trzema Kirgizkami ruszyłyśmy w stronę granicy. Za kierownicą starszy pan. 80 plus VAT, ale siła tura. Dziadek specjalnie nie był zdziwiony naszym wyborem. Kobiety tak.
A po co, a dlaczego, a na co? Coś starałam się im wytłumaczyć, ale nie było sensu. Okazało się, że dziewczyny też pracują w szkole. Zrozumiałam, że jedna uczy geografii. Podjęłam próbę nawiązania współpracy między naszymi szkołami, ale poległam. Nie starczyło mi rosyjskiego, a Panią oblał strach. Chyba zrozumiała, że teraz chcę jechać do niej do szkoły i tam zamieszkać.
Dziadek zatrzymał samochód na granicy i tu się pożegnaliśmy. Obeszłyśmy najpierw stragan. Przed wjazdem do Kirgistanu można kupić wszystko: od zabawek po śmieciowe żarcie. Panowie na stoiskach mieli kurut-kulki z suszonego mleka kobylego. W różnych wersjach smakowych. Zapomniałam, że nienawidzę mleka. Sam zapach sprawia, że czuję się „wymiotowo”. Sprzedawca poczęstował mnie i musiałam szybkim gestem Magdy Gessler oddać kulkę na serwetkę, żeby nie pokazać Panu co jadłam na śniadanie. Niestety wzrok padł jeszcze na butelki z kobylim mlekiem i kumysem-alko wersja. Pewnie zamiast uśmiechu na mojej twarzy pojawił się sms, że oto paw nadciąga. Wymamrotałam: „spasiba”, obróciłam się na pięcie i obiecałam sobie, że już nigdy nawet tych kulek nie powącham.
Na granicy przedługie kolejki. Tłoczą się w niej ludzie, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają na pracowników pobliskich miejscowości, albo mrówki. Nie mają bagażu, a jedynie reklamówki z drobiazgami. Mijamy ich i zagadujemy urzędników czy możemy przejść obok. Możemy! Wypełniamy jakieś papierki, mundurowy od niechcenia rzuca okiem na moje propiski, które tak pieczołowicie zbierałam. Jestem rozczarowana, nie interesują go w ogóle. Myślałam, że będzie choć jedno „ale”. Nic. Proste jak drut. Wchodzimy do Kirgistanu. Za płotem pełno kierowców. Każdy wykrzykuje jakąś cenę.
Pytam miejscowego, ile może kosztować dojazd do Osz. Jeden pan wykrzykuje podobną cenę i doprowadza nas do samochodu. Jedziemy z jakimś chłopakiem, który wielbi ruskodisco. Pieśni są melodyjne i zapewne traktują o gaciach w kropki, kumysie i łatwych dziewczynach.
Wystukujemy rytm. Chłopak średnio zna swoje miasto. Prowadzę go śledząc nawigację. Na widok naszego hotelu wszyscy reagujemy zaskoczeniem. No, nie prezentuje się za pięknie. Z zewnątrz przypomina bardziej zakład szklarski. Każemy mu czekać. Chcemy się upewnić czy w środku architekt zachował podobną konsekwencję w estetyce. Wewnątrz nic mu nie brakuje. Nasz pokój jest w porządku. Mamy łazienkę, dwa łóżka. Dziewczyna w recepcji mówi po angielsku i ma nawet polskie czasopisma, porzucone przez jakiś turystów. Jest jak w domu.
Rzucamy tobołki i wychodzimy na ulicę. Zza płotem na horyzoncie majaczy szczyt świętej góry Sulajman Too (Tron Salomona). To znak. Czeka na nas, zaraz na nią wejdziemy.
Góra jest jedynym kirgiskim obiektem na liście dziedzictwa naturalnego UNESCO. Nie tylko ze względu na kult jakim jest darzona, ale też z powodu petroglifów, które wypatrzy tylko wprawne oko. Tutejsze ludy czczą ją od 1500 lat. Jest dla nich symbolem, miejscem o mocach magicznych i celem pielgrzymek. Dla Barbary Golgotą. Zdobyła ją w sandałach. O Tronie pisał już Ptolemeusz, powtarzając za innymi historykami opowieści o „Kamiennej Wieży”, która, która wyznaczała środek Jedwabnego Szlaku. Góra ma kilka szczytów i na każdym znajdziemy jakieś miejsce kultu.
Na jednym rzekomo pochowano Salomona, który może jeszcze mieć grób w Jerozolimie. Na kolejnym jest święta skała. Kobiety, które prześlizgną się przez jej szczelinę mają urodzić zdrowe dziecko. Pielgrzymują na szczyt, i dla pewności nieraz ocierają się o wszystkie skały. Zostawiają datki w szczelinach, czasem strzępy ubrań w krzakach, by zyskać przychylność Allaha.
Prócz sanktuarium na jednym ze szczytów stoi też malutki meczet, zbudowany w 1510 roku.
Gdy wreszcie kończymy pielgrzymkę siadamy z kirgiskimi rodzinami pod flagą i patrzymy na trasę byłego Jedwabnego Szlaku. Dziś stoją na nim bloki i targowiska.
Za dużo się nie zmieniło. U stóp góry jest ciekawe muzeum wydrążone w skale. Znajdziemy tam kolejny dowód na dobroczynny wpływ skał- tak zwane „czilteny”. Są to jamy, w których podczas czterdziestodniowego postu, osoby zmagające się z depresją mogły odzyskać siły życiowe i zdrowie.
Po wspinaczce idziemy na miasto. Kolejnego planujemy jechać do Biszkek, więc to jedyna okazja, by jeszcze coś zobaczyć. Upał jest straszny. Kirgizi ochładzają się przy samoobsługowych saturatorach. Prócz wody, lemoniady można kupić też kwas chlebowy.
Trafimy na targ. Wspaniałe owoce i warzywa można kupić za grosze. Ślinimy się na widok taniutkich bakłażanów, czerwonych pomidorów i arbuzów. Nie możemy tego tak zostawić.
Szukamy restauracji. Wybieramy jedną z listy w aplikacji i w drodze do niej trafiamy na ciekawy park rozrywki. Karuzele, strzelnice, mini łowiska dla dzieci. Starszyzna gra w szachy, młodzi w okularach VR bawią się w gry komputerowe, odważniejsi rywalizują w karaoke. Tradycja i nowoczesność.
Poszłyśmy na obiadokolację. Po wspinaczce w upale i krótkim spacerze miałyśmy dosyć. Z Osz do Biszkek lądem jest jakieś 10-12 godzin. Żeby nie jechać nocą musimy wyjechać o świcie.
Następnego dnia zrezygnowałyśmy ze śniadania i opuściłyśmy hotel o 6.30. Taksówkarz zabrał nas na „stojankę”, gdzie swoje maszyny rozgrzewają jego długodystansowi koledzy po fachu. Na nasz widok od razu rzucili się na nasze torby i już byłyśmy spakowane do vana. W środku siedziała jakaś pani i do startu było potrzebnych nam jeszcze czworo osób. Baśka usiadła na słupku i zaczęłyśmy wypatrywać kolejnych podróżnych. Nasz kierowca zajął się wygłupami z innymi. A to, trzymając się kolegi, wsadził nogę z klapkiem do rynsztoku i cieszył się jak na pozór czysta woda przepływa mu między girką a klapkiem, a to palił fajki w pozycji kury znoszącej jajka.
Nagle pojawił się większy pan. Był wyrośnięty, miał osobowego mercedesa i zestaw złotych zębów. Przepakował nas do siebie, dołożył niewiastę i starszą babkę i tyle. Tak się walczy o klienta. Pomachałyśmy niedoszłemu przez okienko i pożegnałyśmy Osz.