Odkrywamy skrawek Issyk-kul (Kirgistan cz. 3)
Z pełnego świetnych knajp Biszkeku trafiłyśmy do stolicy zawracającego słońca i spalonego szaszłyka-Bałykczy. Kirgistan to przede wszystkim przyroda, góry, pola, rzeki. Próżno szukać tu zabytków jak w Uzbekistanie. Tym bardziej nad jeziorem. Jedyną zaletą Bałykczy jest położenie. Wiemy, że za kilka dni musimy dostać się z powrotem do Biszkeku skąd polecimy do Osz, a stamtąd lądem wrócimy do Taszkientu. Na objazd jeziora nie mamy czasu. Planujemy dwa wypady: do Czałpon-Aty, by zobaczyć daczę Jelcyna i tajemnicze petroglify oraz do Kanionu Skazka.
Do Bałykczy przyjechałyśmy bez rezerwacji noclegu. Myślałyśmy, że hoteli będzie zatrzęsienie. Rzuciłyśmy okiem na plan miasta i wybrałyśmy miejsce nad samym jeziorem. Taksówkarz dowiózł nas pod bramę i zostawił. Ośrodek zamknięty. Szukamy wejścia, ale wygląda jakby nikogo nie było. W końcu pojawia się jakaś kobieta i płynnym angielskim tłumaczy nam, że ośrodek jest pozamykany, bo wszyscy wczasowicze są nad jeziorem. Nie ma wolnych pokojów, ale ma rozwiązanie. Obok jest jeszcze jeden pensjonat. Ten należy do organizacji, pomagającej sierotom socjalnym. W Polsce mieliśmy problem euro sierot, tu jest podobnie. Rodzice wyjeżdżają za chlebem do Rosji, a dziecko, zaniedbane przez uzależnionych od wódki dziadków, kończy na ulicy. Bezdomne i głodne ma status fauny i flory. Nikt się nim nie interesuje, nikt nie wtyka nosa w nie swoje sprawy. Organizacja stara się chociaż zaproponować dzieciom podstawową pielęgnację, ponieważ prawnie przejąć opieki nad nimi nie może. Sierocińce są piekłem i żadne dziecko nie chce tam trafić. Wybiera bezdomność. Te, które znajdą pracownicy organizacji, mają odrobinę lepsze życie. W korytarzu wiszą zdjęcia dzieci, rysunki i dokumentacja działania organizacji. Niektóre dzieci wyglądają jakby miały kilka lat.
Pani próbuje nam pomóc. Szuka w książce meldunkowej miejsca dla nas. W budynku jest jedno mieszkanie, w którym możemy zamieszkać. Pani kombinuje, że przeniesie pana, mieszkającego w jednym pokoju do innego, ale dopiero gdy wróci z plażowania, my zamieszkamy w jego, będziemy z nim dzielić salon i łazienkę. Czujemy, że to nie będzie dobre wyjście. Aż takimi harcerkami nie musimy być. Poza tym, jesteśmy na odludziu, Za dużo kombinowania i zachodu. Dziękujemy jej za chęci i obiecujemy wrócić jeśli nic innego nie znajdziemy. Jedziemy taksówką do centrum miasteczka i zatrzymujemy się przy hotelu Azymut. To będzie nasza baza na najbliższe dwie noce.
Bałykczy mogłoby być upiornym polskim, białoruskim, peruwiańskim, amerykańskim miasteczkiem. Tu młodzież, prócz kucania z fajką na krawężniku, nie ma co robić. Są skromne zaniedbane domki, wyszynki z szaszłykiem, zakłady naprawy samochodów, punkty doładowania telefonu, zaopatrzony w tanią wódkę (pół litra za cenę pasty do zębów) supermarket.
Nuda i beznadzieja. Stąd się wyjeżdża. Znajdujemy nowo otwarty hotel Azymut. Nowoczesny, czyściutki, wygodny. Hotel prowadzi mama z córką. Miasteczko jest nieciekawe i nie ma w nim co oglądać. Potencjał jest dookoła. Góry i jezioro. W Bałykczy czas się zatrzymał. Z budynków spogląda Lenin wiecznie żywy, w restauracjach tradycyjne potrawy, na ulicach smutek, kilka kobiet siedzi na krawężniku i sprzedaje z wiader morele.
Najnowocześniejszym miejscem jest nasz hotel i pobliska stacja benzynowa, która ma automat z kawą. Resztę dnia spędzamy na chodzeniu jedną ulicą, obserwacji bydła na polu i próbie wykąpania się w jeziorze.
Znajdujemy przystanek, z którego kolejnego dnia pojedziemy do Czałponaty i restaurację o bogatym wystroju. Druga knajpa nie ma wystroju i jeszcze postawioną przed nią karną buźkę, ostrzegającą, że wyszynk dostał niską notę od sanepidu. Wieczór mija nam na oglądaniu kirgiskich teledysków, wśród których nagle leci nasza Margaret.
Rano wypełzłyśmy na „stajankę”, gdzie zastępy szoferów grzeją swoje maszyny. Krótkie, lekko obcesowe negocjacje. Podchodzę i wypalam: „Priviet. Czołponata skolko?” Jeśli cena nie mieści się w widełkach szacunku i przyzwoitości, idę dalej. Jeśli nie słyszę za sobą „dziewaczka, izwinitie, pażałusta”, idę dalej. Gdy podchodzę do kolejnego kierowcy, zaczynają się o nas bić wszyscy i topnieją lodowce Tienszanu. I tak cena za maszrutkę spada, a mój szacun na dzielni rośnie. Płacimy około 3,2 dolara. Może być. Musimy tylko poczekać aż zbierze się komplet pasażerów maszrutki i jediem.
Droga mija spokojnie z tradycyjnym przystankiem na haft dziecięcy. Tym razem poza-woreczkowy. Było aromatycznie i kolorowo. Na śniadanie u dziecka była kapusta.
Czołponata to głównie kurort dla turystów z Kirgistanu, Kazachstanu i Uzbekistanu. Tu przeważnie słychać rosyjski. Knajp więcej niż w Bałykczy i w jednej mają nawet ekspres do kawy i ciasto do kompletu, a nie kiełbasę. Miasteczko może nie zachwyca architekturą, ale ma więcej do zaoferowania niż Bałykczy. No i jest nad jednym z najwyżej położonych jezior świata. Issyk-kul jest na wysokości 1610-1640 m n.p.m. i jest marzeniem kirgiskich wczasowiczów. Kiedyś radzieccy politycy mieli tu swoje dacze, a hippisowska młodzież hodowała marysię. Dziś przyjeżdża się po odpoczynek i plastikowe pamiątki.
Kierowca maszrutki, słysząc od nas prośbę o przystanek przy muzeum petroglifów, zatrzymał się przy innym. Coś mi się nie zgadzało na nawigacji. Próbowałam wypytać panią w okienku „Szto eta?”, ale nie byłyśmy za bardzo językowo kompatybilne. Muzeum Rukh Ordo to tak naprawdę kompleks „eksponatów” dla ludzi wybudzonych ze śpiączki albo dla przybyszów z innej planety. Pani przy wejściu mówi nam, że tu poruszamy się chodnikiem. Skręciło mnie, bo marzyłam o szalonym galopie po właśnie zraszanych trawnikach. W kilku kątach stoi parę identycznych budynków, w których są kaplice największych religii świata. Dekoracja wewnątrz „kaplic” wykonana na poziomie „Malarstwo dla opornych”. Jest też hangar z paroma czapkami, dywanami, jurtą i obrazami, przedstawiającymi orła pikującego nad mnichem, kozy na górze i próby malarstwa abstrakcyjnego po tutejszej marysi. Hitem był basen. Pusty. Stał koło obrazów i czapek. Niestety w porę obsługa powstrzymała mnie przed sesją zdjęciową. Po terenie porozrzucane są kamienie i rzeźby udające stare. Dla Kirgizów to może i ważne miejsce. Ich kultura w pigułce. Nie ma tu żadnej autentyczności. Chodziłyśmy chodnikiem i bolało mnie, że dałyśmy się nabrać. Zobaczyłyśmy jakiś słodki szajs, nie wiadomo po co i na co.
Na ulicy chwilę szukałyśmy mądrej twarzy, by spytać o właściwe muzeum. Jest kilka kilometrów od centrum i trzeba wziąć taksówkę. Tutejsi szoferzy widzą na czole każdego turysty słowo „frajer” i śpiewają ceny czterokrotnie większe. To niby tylko 3 dolary z ogonkiem, ale honorowo nie pozwolę się oszukiwać. Jakaś dziewczyna zainteresowała się moim dziwnym zachowaniem. Wkładam łeb do taksówki zadaję pytanie i od razu jak widzę dwa lub trzy paluszki pana szofera, symbolizujące setki, uciekam. Dziewczyna potwierdza. Ten kurs powinien nas kosztować 50 somów, a nie 200 ani 300. Zatrzymuje maszrutkę i każe nam wsiąść ze sobą. Płacimy 40 somów. Kierowca porzuca nas przy skrzyżowaniu. Dalej możemy iść pieszo lub łapać cokolwiek. Znowu zatrzymuje się kilku czarodziejów. I lecą kwoty z czapy. Pokazuję im na GPS, że to blisko i wtedy odjeżdżają. Słodko. Już zaczęłyśmy przebierać nogami, by iść w kierunku muzeum, gdy zatrzymał się jakiś pan i zabrał nas pod samą bramę. Próbowałam zapłacić, ale po aucie i ciuchach pana widziałam, że takimi banknotami papierosy sobie odpala.
Petroglify w Czałponacie datowane są na I tysiąclecie p.n.e. do V. w. n.e. Muzeum etnograficzne to duży obszar kamieni. Nie ma żadnego budynku, jedynie buda gdzie można kupić bilety. Część jest oznaczona chorągiewkami i krótko opisana. Prehistoryczne petroglify pomału znikają z powierzchni kamieni, ale kilka scen z polowania, portretów kóz i ludzi jeszcze widać.
Wróciłyśmy kombinacją transportową do miasta. Najpierw płatnym stopem, potem z uczciwszym taksiarzem. Chłopaki w pierwszym stopie chwalili Putina i wyrazili chęć przynależności do Rosji. Potem wspomnieli naszego prezydenta Kaczyńskiego i uczcili jego pamięć minutą ciszy. Nauczyłyśmy się kilka słów po kirgisku, ale na nasze „dziękuję i do zobaczenia”, chłopaki odpowiedzieli i tak po rosyjsku.
W mieście zjadłyśmy obiad i zastanawiałyśmy się co tu jeszcze zrobić. Owszem można cały dzień leżeć na jednej z wielu plaż, chodzić po głównej arterii, kupować plastikowy szajs, zameldować się w jednym z sanatoriów, odwiedzić pozostałe muzea, ale jest jeszcze jedna opcja. Rejs. Nawet nie musiałyśmy długo czekać. Rejs jest sympatyczny, woda turkusowa, stateczek spory, kapitan trzeźwy, nie buja, widok miasteczka z wody na tle ośnieżonych szczytów Tienszanu cudowny.
Była nawet krótka przerwa na pływanie. Niestety nie przygotowałam się tekstylnie. Popatrzyłyśmy jak inni się kąpią. Kilkuletnia dziewczynka próbowała przekonać matkę, by nie pływała, bo się utopi. Matka krótko przygotowała córkę na najgorsze: „Ty adres znasz”. I tyle. Wskoczyła do wody. Mała mówi pod nosem, że zna, ale nie zna numeru. Jej totalnie poważny równolatek odparł: „ja znaju”. To się dziecko uspokoiło.
Po rejsie znowu, na luzie, poszłyśmy do restauracji na sałatkę i zupę, przekonane, że powrót to betka. Gdy stanęłyśmy na ulicy i zaczęłyśmy łapać maszrutkę lub zbiorową taksówkę do Bałykczy, było ciężej niż poprzednio. Cena podwoiła się i początkowo odpuszczałyśmy naciągaczy. Obok nas, ojciec czworga małych dzieci też łapał transport do Bałykczy. Zatrzymał się dziadek, który zaproponował nam wspólne bicie rekordu. Pojedziemy wszyscy razem. Dwóch dziadów z przodu, a my, jego żona i cztery rzygające przełyki z tyłu. Dziadek był szczerze zaskoczony naszym „spasiba niet”. Do tej pory wszystkie dzieci, które z nami jechały autobusami, maszrutkami wymiotowały bez końca i ostrzeżenia. Może na nasz widok. Nieważne, nie ma bata, nie usiądę z dzieckiem.
Jakiś młody junak rzucił nam cenę do przyjęcia, ale nadal potrzebował kilku sztuk, by odpalić maszynę. Na jego nieszczęście zatrzymał się autokar z turystami z Rosji. Kierowca zlitował się i wziął nas za odpowiednią cenę. Junak zaatakował szofera. Jak on może nas-jego skarbonkę odbierać. Ja zapewniałam kierowcę, że z młodym ślubu nie brałam, nic nie podpisywałam i wcale go nie kocham. Dostałam ksywę „maładiec” i ponieważ często czuję, że jestem małym chłopcem wzięłam to na klatę.
Po drodze były jeszcze wspólne zakupy śmierdzącej ryby wędzonej. Też sobie kupiłyśmy i na kolację zjadłyśmy. Była smaczna.
Następnego dnia powtórzyłyśmy strategię. Poszłyśmy na stajankę z nadzieją na maszrutkę. Okazuje się, że do Skazki dojedziemy tylko taksówką. Nie ma maszrutek, ponieważ południe nie ma praktycznie bazy turystycznej. Są dzikie plaże, jurty kempingowe i małe miasteczka. Drogi też są w gorszym stanie.
Zawsze staram się pamiętać, by obejrzeć maszynę, w której przyjdzie mi spędzić kilka godzin. Maszyna była zacna, nawet pasy działały. Cena była przyzwoita, kierowca lekko mrukliwy. To nie problem. Zapomniałam żeby mu zrobić test na inteligencję emocjonalną i poziom chęci do życia. Krótko mówiąc: nikt nas nie wyprzedził. Jazda 130/h z masażem od przełyku po kiszkę.
Wyprzedziliśmy nawet tych, co tydzień temu wyjechali. Nic go nie powstrzymywało. Moje komendy: „Spokojna! spokojna! Ja chaciu żit!” były na nic. Zatrzymanie przez policję i mandacik to bzdecik. Adrenalinę podniósł fakt, że kierownica była po prawej. Dopiero gdy Baśka robiła sobie ostatnie namaszczenie i kierowca samochodu z przeciwka odmawiał różaniec, nasz chojrak zaczynał dociskać gaz, albo wciskać się na kanapkę z powrotem w sznur aut.
Na szczęście znał drogę, podwiózł nas za bramę parku, pod sam kanion. Pokazał nam też, że w klapkach kąpielowych można wejść na najwyższy punkt widokowy, po którym ślizgają się nawet trappery. Brawo on!
Skazka to dosłownie bajkowy kanion. Malutki i urokliwy. Matka natura wyrzeźbiła w skałach dziwne twory. Test Rorschacha w 3d. Można przejść wąwozem i wspiąć się na kilka wzniesień. Najpierw zaczynam od wejścia na najwyższą formację i patrzę jak Baśka zasuwa dołem.
Dobre buty niewiele dają. Żwirek robi swoje. Zejście na kucaka gwarantowane. Przykre jest to, że prócz żwirku walają się tu pety. Pewnie tutejsi palacze myślą, że to się rozłoży. Za sto lat pewnie tak. „Skazka” oznacza bajkę i taki jest krajobraz.
Po wycieczce jeszcze krótka awanturka o wcześniej ustalone pieniądze. Kilka godzin wstecz szofer zgodził się na zapłatę w dolarach teraz nie. Teraz chce do banku, albo dobra nie chce do banku. Dawaj mi kasę mieszaną i w ogóle to mam focha i jestem szczerze zdziwiony dlaczego przy ograniczeniu 30/h policja łapie tych co spokojnie poginają 130/h? O tę jedynkę przed się kłócimy? Od tego potoku zażaleń dostałam zawrotu głowy. Z ulgą i spasiba pażałusta wysiadłyśmy.
Ucałowałyśmy ziemię przed hotelem i lepioszki pieczone w piecu obok.
Pani w hotelu przez okno chyba rozpoznała drogowego zabijakę i na osłodę upiekła nam przepyszne, lekkie jak chmurka racuszki. Do tego domowa konfitura z malin. Pycha! Złota kobieta.
Następnego dnia rano ponownie pojawiłyśmy się na stajance. Teraz znałyśmy już wszystkich kierowców. Do Biszkek jeździ pełno osób, więc była to najłatwiejsza transakcja. Dojechałyśmy do stolicy, poszłyśmy na kolację i następnego ranka poleciałyśmy do Osz. Tam na przystanku maszrutek przed lotniskiem wypatrzył nas jakiś rycerz i zawiózł do samej granicy za 1,5 dolara. Anioł, nie człowiek.
Na przejściu granicznym tradycyjna segregacja. Tłumy ludzi z obydwu stron próbują się przecisnąć do budek celników wąskim gardłem ogrodzonego chodnika. Celnicy ponownie każą nam przejść obok. Sprawdza nas po kolei kilka osób i w końcu jesteśmy z powrotem w Uzbekistanie. Lot był o 7.30 i jeszcze nic nie jadłyśmy. Znajdujemy przybytek z ciajem i kartoszkami w budzie z połową gwiazdki domestosa. Jemy śniadanko za 40 groszy.
Najedzone i pełne sił poszłyśmy na sparing z tłumem taksówkarzy. Zależało nam, by znaleźć dzieloną, by taniej dotrzeć do Andiżan. Szoferzy zapewniają nas, że: „Pani, bida, nic tu nie ma, brak maszrutek, ludi do dzielenia ni ma, ale ja zawiozę Panią za skromne 300 tysięcy.” Niestety dla Pana, akurat obok zatrzymała się maszrutka przez niebo zesłana. Pewnie pierwsza jaką zobaczył. I po małej awanturce pt. „Jak śmiesz kraść moje klientki”, w prawym narożniku taksówkarz, w lewym kierowca maszrutki, pojechałyśmy za 8000 do Andiżan. Cóż, tu każdy dzień to walka. Nie sprawdzisz, nie negocjujesz, to przepłacisz.
W Andiżan kupujemy bilety na pociąg do Taszkientu i zastanawiamy się co, by tu zrobić z 5 godzinami przerwy przed podróżą. W sumie to mogłybyśmy pojechać kolejną maszrutką/taksówką dzieloną, ale mamy już dość uzbeckiej fantazji drogowej. Na obrzeżach miasta podobno mają wspaniały targ z jedwabiem, ale czynny głównie w czwartki i niedziele. Kierowca miejskiej taksówki wiezie nas w tym kierunku, ale jak się sam orientuje, że jest sobota, to zawraca i nie bierze od nas grosika. Są jeszcze uczciwi szoferzy. Idziemy coś przekąsić i kilkanaście minut szukamy lokalu z ekspresem do kawy. Na szczęście na dworcu mają salę VIP, gdzie za 5 złotych można odpocząć na kanapie w klimatyzowanym pokoju. Godzinkę śpimy na fotelach. Po przejściu przez kilka kontroli, podbiciu biletu u stempelkowego, wsiadamy do pociągu. Takie kontrole przed wejściem na dworzec i do pociągu sprawiają, że jest tu czyściutko. Można jeść z podłogi.
W pociągu na telewizorach ponownie filmy relaksacyjne. O tym jak uzbeccy antyterroryści zapobiegają zamachom. Miodzio i chillout.
Potem teledyski. Na szczęście uzbecka muzyka należy do przyjemniejszych. Pasażerów relaksuje się głównie pieśniami miłosnymi. Pod koniec podróży leci koncert jakiejś gwiazdy i ten nie pozwalał mi zmrużyć oka. Pani występuje na scenie z armią tancerzy. Przebiera się co pieśń. Raz jest drapieżnym wampem, by po chwili zamienić się w rusałkę. Tancerze nie lenią się. Biegają w prochowcach z parasolkami, udają pająki, budujące wokół niej sieć, biegają w kółko. Jedna pieśń wywołuje skrajne reakcje. Publiczność w wieku od 3 do 103 lat prezentuje cały wachlarz emocji. Babcie w chustkach na głowach potakują z zamkniętymi oczami, delikatnie szepcząc słowa piosenki. Młode łanie śpiewają wraz z koleżankami, trzymając się ślicznie za ręce. A przed pierwszym rzędem, na pełnej petardzie, pewnie po 5 lemoniadach, pogują spocone przedszkolaki. Ta sama pieśń, a tyle wrażeń. Tylko my skamieniałe. Z otwartymi gębami.
Do Taszkientu pociąg przyjechał lekko spóźniony i jak zwykle ponownie musiałyśmy zrobić casting na taksówkarza, negocjować cenę za kilkukilometrowy odcinek i być pilotem. Bez nawigacji nie przeżyjesz, człowieku.
Hotel okazał się domem gościnnym. I niestety pierwszym, z którego nie zabierzemy dobrych wspomnień. Powitano nas krótkim: „buty!”. Pokornie ściągnęłyśmy sandały i poszłyśmy do pokoju. Było za późno na szkolenie z uprzejmości. Okazało się, że nasze materace wydłubali w drewnie. Łóżka cudownie skrzypiały i można było poczuć każdą kość w plecach. Na śniadanie dostałyśmy jajko i suchy chleb. Czekała nas jeszcze jedna noc z kawałkiem, więc poszłam z kumulacją życzeń i pretensji do właściciela. Wylałam swoje bóle przez Google translate. Po pana minie widziałam, że żale me spoczęły w jego studni zapomnienia. Miał to w żopie. Po chwili dostałam na telefon wiadomość od Booking czy oby na pewno jesteśmy w tym pensjonacie. Właściciel anulował nasz pobyt, zgłaszając, że nigdy się nie pojawiłyśmy. Ponieważ chamstwa „nie zniese” zgłosiłam, że to kłamstwo. I takim oto akcentem zakończyłyśmy podróż po Uzbekistanie i skraweczku Kirgistanu. Mimo upału, upierdliwego negocjowania cen z szoferami, głównie mięsnej kuchni było warto. Świat jest piękny.