Od Samarkandy do Shahrisabz (Uzbekistan cz. 6)

Na pokładzie czyściutkiego, mknącego jak strzała Afrosjobu dotarłyśmy do Samarkandy. Komfort i wygoda za jedyne 77000 sum (około 9 dolarów). Na dworcu poznałyśmy kierowcę, który nie dość że podał nam uczciwą cenę za przejazd do centrum, mówił trochę po angielsku, to jeszcze był świetnie zorientowany w topografii miasta. Sam zaproponował nam, że za dwa dni zabierze nas do Shahrisabz do pałacu Timura i na polski cmentarz. Arjan dał nam dwa dni na zwiedzanie Samarkandy i kazał sobie napisać na Whatsapie, kiedy tylko będziemy chciały jechać. Przyjedzie zwarty i gotowy. Lepiej być nie może.

W Samarkandzie zamieszkałyśmy w hostelu Furkat. Właściciel powinien zmienić nazwę na Furiat i byłoby git.

Wita nas pokazówką musztry swoich pracownic. Fuka na nie. Wyszczekuje polecenia, sam biegając dookoła jak w amoku. Nauczone, że obsługa w Uzbekistanie nalega na natychmiastowe zameldowanie swoich gości, podreptałam za nim w paszportami w zębach. Pan Mruczek wyrzucił z nosa serię „etam, idź sobie, potem”. To sobie poszłam. Spojrzałam na panie z obsługi. Babeczki biegają po patio, odbijając się od kolejnych pomieszczeń jak kule w bilardzie. Biega za nimi Furiat i komentuje jakby relacjonował mecz piłkarski. Dom wariatów. A mogłoby być tak pięknie. Patio jest klimatyczne. Rosną krzewy, drzewa, jest sporo zacisznych wnęk, w których są leżanki dla gości. Gdzieś w rogu opalają się arbuzy różnych rodzajów, które goście pożerają kiedy tylko pragną.

Schowałyśmy się w naszym pokoju. Ten idealnie oddaje sen szalonego dekoratora. Mamy portal łączący nas ze starożytnością, rzeźbione drzwi leśniczówki i lampy z domu rusałki. Idziemy na miasto, szkoda życia.

Starożytna Marakanda powstała w VI wieku p.n.e. Rządzili tu Sogdyjczycy, Persowie, Arabowie, Mongołowie, Rosjanie. Miasto było ważnym przystankiem na Jedwabnym Szlaku. Łupił je Aleksander Wielki, Czyngis Chan wyrżnął w pień większość mieszkańców, a Timur z wnukiem uczynili potęgą. Każdy facet ma w końcu jakiś cel w życiu. Gdy Arabowie w VIII wieku zdobyli miasto, prócz wprowadzenia Islamu, założyli tu pierwszą w świecie arabskim papiernię, pożyczając technologię od Chińczyków. Stąd papier trafiał do Europy. W XIV wieku opodal Samarkandy urodził się Timur, który uczynił Samarkandę stolicą swojego państwa-potęgi, rozciągającej się od Indii do Turcji. Timur przez 36 lat rozwinął i rozbudował Samarkandę. Sprowadził rzemieślników, myślicieli, matematyków i artystów, choć sam był analfabetą. Miał inne hobby. Lubił zdobywać nowe ziemie, ścinać głowy wrogom i budować z nich wieże, kochał historię i szachy. Podczas swych 35 lat rządów w okresie od 1370 do 1405 r. panował nad imperium od Turcji po Indie. Pomagało mu 135000 wojowników. Dziś, dla Uzbeków, jest bohaterem i symbolem snu o potędze. Jednak, jeśli chodzi o samą Samarkandę, dopiero jego wnuk Uług Beg doprowadził w XV wieku do największego rozkwitu miasta. Od połowy XVI wieku Samarkanda zaczęła tracić na znaczeniu, aż w końcu została praktycznie opuszczona. W 1868 roku przyszły tu wojska rosyjskie i miasto zostało włączone do Rosji.

W Samarkandzie, podobnie jak w Khivie czy Bucharze mamy ogrom zabytków. Tu dopadła nas „mmmfobia”. Wszędzie mauzolea, mozaiki, minarety, meczety, medresy. Za dużo na raz. Jesteśmy lekko przeżarte. Wiem, brzmi to prymitywnie. Dopóki sami tego nie doświadczycie. Mimo to odwiedzamy wszystkie miejsca z listy. Miasto jest przyjazne turystom i ułatwia przemieszczanie się w obrębie tak zwanego Registanu, gdzie są najważniejsze budowle. Między placem a meczetem Bibi oraz mauzoleum prezydenta kursują meleksy.

Za bilet w jedną stronę zapłacimy 1000 sum (8560=1 $). Duża ulga w upale. Można oczywiście przejechać tę drogę, lekko na okrętkę, taksówką. Normalna cena w mieście z punktu A do B to 10000 sum, ale po negocjacjach i tak pewnie zapłacimy 15000 lub, gdy to naprawdę niedaleko, jakieś 5000. Zatem, taksówki to groszowe sprawy. Trzeba jednak pamiętać, że taksówkarzem jest każdy kto ma samochód, a miasto znają nieliczni. Aplikacja MapsMe nie raz uratowała nam życie. Radzę jakąkolwiek mieć. Ta akurat działa bez Internetu. I ja to bardzo szanuję.

Najpierw poszłyśmy na plac Registan i po kolei zwiedziłyśmy trzy medresy z unikatowymi w świecie islamskim mozaikami.

Medresa Uług Bega, ukończona w 1420 r. ma dwa minarety, dziedziniec i salki wykładowe, w których dziś są sklepiki i punkty wypożyczania strojów ludowych do śmiesznych zdjęć. Uzbecy przebierają się w ludowe stroje i robią sobie sesje zdjęciowe. Są też przebierańcy pełnoetatowi. Jest tańczący derwisz i leśny dziadek. Za zdjęcie z nimi zapłacimy i będzie wyglądało na autentyczne.

Obok jest siedemnastowieczna Medresa Szir Dar z mozaiką na froncie przedstawiającą lwy. Zdobienie wyjątkowe i rewolucyjne w świecie Islamu.

Ciekawa jest trzecia medresa i również meczet w jednym- Tillja Kari. Wewnątrz pokryta złotem. Jej nazwa właśnie to oznacza. Wewnątrz złote zdobienia dają wrażenie, że nad głowami mamy kopułę. To optyczne złudzenie jest zasługą genialnych architektów sprzed kilkuset lat.


Islam zabrania jakichkolwiek motywów przyrodniczych, zwierzęcych czy ludzkich. Tymczasem medresy zdobią lwy, księżyc, gwiazdy. Powodem było to, iż uczono w nich astronomii, matematyki i przyrody. Dziś wewnątrz można kupić pamiątki, nauczyć się malować lub wejść na jeden z minaretów. Nie pamiętam już, na który wchodziłam. Odradzam.

Wspomnienie po Khiwie chyba wyparowało mi z głowy. Wychylić się nie można, nad czaszką jest kratka, szczyt jest wysoko obudowany blachą. Nic nie zobaczymy.

Kolejne miejsca zostawiłyśmy sobie na następny dzień. Samarkanda jest niezwykle ważnym miastem dla Uzbeków. Spoczywają tu dwaj najwięksi uzbeccy bohaterowie (wg Uzbeków oczywiście): Timur Chromy i prezydent Islom Karimov. Pierwszy stworzył imperium i budował wieże z głów wrogów, drugi był pierwszym prezydentem Uzbekistanu po uzyskaniu autonomii od Związku Radzieckiego i lubił zmieniać poglądy swoich wrogów, gotując ich. Każdy ma osobne mauzoleum, w innej części miasta.

Timur leży z dwoma synami i wnukami, w tym zasłużonym Uług Begiem w mauzoleum Gur-i Mir. Uzbecy modlą się przy nagrobkach. Rzecz niespotykana w naszym kraju. Nigdy nie widziałam, by ktokolwiek modlił się przy grobie jakiegokolwiek polskiego króla. Tu to normalne. Uzbecy kochają swoją historię. Tradycją są zdjęcia rodzinne czy ślubne przy pomniku Timura czy Karimova. Nie przypominam sobie sesji ślubnej przy pomniku króla Polski lub prezydenta.

W alejce za Registanem można złapać meleks, który kursuje do Mauzoleum Karimova i do meczetu Bibi Chanum. Wysiadamy przy meczecie i potem idziemy na piechotę. Meczet zbudowano w latach 1394–1404 dla upamiętnienia zmarłej żony Timura. Był dość duży i dlatego stał się osiągnięciem architektonicznym. Pokonało go trzęsienie ziemi pod koniec XIX wieku i od tej pory trwają prace renowacyjne.

Mauzoleum ukochanego przez Uzbeków prezydenta Karimova  jest w olbrzymim budynku na wzgórzu, tuż opodal Szah-i Zinda. Uzbeccy w ciszy kłaniają się przed grobem, zatrzymują na moment, przechodzą na plac odpocząć na ławeczce. My obserwujemy. Nikt normalny i chcący żyć nie kwestionuje wielkości Karimova. Kult trwa. Sesje zdjęciowe odbywają się przed pomnikiem na placu koło Registanu. Młodzież, nowożeńcy, koło gospodyń wiejskich, wszyscy robią sobie zdjęcie z prezydentem.

Po drodze do Mauzoleum Timurydów w kompleksie cmentarnym Szah-i Zinda z XIV–XV w.  jest współczesna nekropolia. Warto wejść tam na moment i zobaczyć, że większość współczesnych nagrobków w Uzbekistanie ma wygrawerowany na pomniku wizerunek zmarłego. Szah-i Zinda to aleja przepięknych grobowców zdobionych mozaikami.

Zobaczyłyśmy też ruiny obserwatorium astronomicznego Uług Bega z 1429 r. Tylko dla fascynatów ogromnych 40-metrowych sekstantów zakopanych w ziemi. Jest w prawdzie małe muzeum obok, ale toże jajec nie urywa. Wrażenie oczywiście robi wiek tego obserwatorium i świadomość na jakim etapie była nauka tutaj w XV wieku. W dzień naszej wizyty była jakaś awaria prądu w całym mieście i musiałyśmy poczekać aż podłączą generator, by przywrócić oświetlenie eksponatów w muzeum.


Wróciłyśmy do hostelu. Mruczek nadal biega. Mówię mu, że wolę żeby nas zameldował, bo kolejnego dnia jedziemy do Shahrisabz i znowu nie będzie okazji. Mruczek jest wściekły, bo nie ma prądu. Mruczę, że dla mnie to nie problem, bo pamiętam takie sytuacje w Polsce też. Przecież przeżyjemy. Mruczek znowu mnie zbywa. Obiecuje zameldować o świcie, przy śniadaniu. Nic tu po nas, idziemy na miasto zobaczyć pokaz „Światło i dźwięk”. O dziwo tam jest prąd. Żeby zobaczyć szoł i przeżyć, lepiej wziąć latarkę. Na ulicy w ciemności noga w rynsztoku wyląduje na bank. Jak się ma sandałki, będzie przyjemniusio. I tak to mniejsze gawno. Czasem jakiś jełop zabierze właz do kanału. Podróż do krainy kupy w jedną stronę gwarantowana.

Szoł jest ciekawe. Kolorowe światła tańczą po budynkach, eksponując architektoniczne detale. Gra muzyka.

Temperatura jest wreszcie przyjemna i można się zrelaksować. Przysiada się do nas chłopak, który marzy o emigracji do USA. Świetnie mówi po angielsku, jest informatykiem, więc zapewne kiedyś mu się uda. Chwilę rozmawiamy o jego planach. Dostaje od nas błogosławieństwo i obietnicę trzymania kciuków. Po rozmowie na chwilę wstałam rozprostować nogi. Przeszłam kilka metrów i nagle zobaczyłam małe dziecko szarżujące w moją stronę. Pomyślałam, że mnie ominie albo przebiegnie mi między nogami. Nie może mnie nie wiedzieć. Dzik był mały, ale dobrze odżywiony. Ściął mnie z nóg jednym uderzeniem swojego czoła. Zrobiłam salto po przodu i wylądowałam na plecach z aparatem w górze. Zebrałam się z ziemi. Rodziny dookoła kontynuowały konsumpcję czipsów. W lekkim szoku podążyłam za bachorem. Matka siedzi sobie z koleżankami i ogląda przedstawienie. W ogóle ją nie interesuje, gdzie biega jej nać. Mówię jej żeby trzymała dziecko za rękę, bo mnie właśnie przewróciło. „No i szto, no szto? Izwinitie i wsio w pariadkie.” No prawie w priadkie. Żyję, ale właśnie widzę, że mój aparat nie. Tylko mgła. Nic nie ostrzy. Obiektyw padł. Gówniarza do kopalni nie wyślę, kobiety pozywać nie będę, aparatu już nie mam. Próbuję coś przy nim grzebać, ale nic z tego. Nie działa. Zajmę się nim w dzień, jak będę coś widziała. W pokoju męczę się jeszcze chwilę, ale nic z tego. Berbeć-szkodnik był skuteczny. Decydujemy się jechać kolejnego dnia na wycieczkę i  piszemy do Arjana. Na moją lakoniczną wiadomość po angielsku: „Jutro, 8.00 rano jedziemy Shahrisabz?” wysłał rosyjską pocztówkę dźwiękową potwierdzającą wyzwanie. „Da, Karolina, da da, zawtra wosiem ciasow, da da, my jediem do Shahrisabz.”

Rano jemy pyszne śniadanko. Melony, morele, jabłka, chlebki, herbatki, sery. I tu też właściciel podaje chleb gołymi rękoma i cmoka go najpierw. Uodpornimy się na wszystkie zarazki.

Ledwo wsadziłam chleb do paszczy, a właściciel mówi, że jest gotowy nas zameldować. Drepczę za nim. Siada za biurkiem, staję koło niego i podaję mu paszporty. W ciszy je ogląda. Przegląda każdą stronę i nagle słyszę szept: „Barbara Brylska, Stanisław Mikulski”. „Kak?” pytam. I wtedy łzy wzruszenia i całoroczny zasób słów wylał się z Mruczka. „Stanislaw Mikulski, Stawka bolszyje czem żyznij, ocień harosza gra, aktory, kultowyj kultowyj, kultowyj film, ja lublju.” „Da da ja znaju”- odpowiedziałam.

Wróciłam dokończyć śniadanko i jeszcze raz spojrzałam na aparat. Olśnienie blondynki! Zauważyłam przycisk koło obiektywu. Cały czas miałam włączone ustawienia manualne. Rozgrzeszam bachora. Po chwili przyjechał Arjan. Pojedziemy na wycieczkę śladami Polaków i Timura. Nasi rodacy do Samarkandy byli zsyłani po powstaniu listopadowym i styczniowym. Potem dotarły tu wojska generała Andersa oraz liczni więźniowie sowieckich łagrów. Ci, którym nie było dane wrócić do ojczyzny spoczęli na cmentarzu w Shahrisabz.

Droga do Shahrisabz prowadzi aż do granicy z Afganistanem. Mijamy kilka checkpointów, ale nikt nas nie sprawdza. Arjan zatrzymuje się przy skałach, które wyglądają jak „ptice”. Skały owszem urokliwe, ale zdewastowane sprejami przez turystów. Jakiś prymitywny zwyczaj podpisywania się kamieniu: „Zenek, lipiec 2018”. Krajobraz zmienia się. Pustynia kamienista, skały niedbale rzucone na wielkich przestrzeniach, pastwiska z bydłem, pola uprawne, w końcu góry. Uświadamiam sobie, że tego mi brak. Koloru zielonego, wyrwania się z miasta. Wreszcie coś innego niż budynki.

Gdy dojeżdżamy do Shahrisabz jest przed 11.00, a temperatura osiągnęła już ponad 40 stopni. Cieplusio, suszareczka, każda komórka ciała rozluźniona i spieczona. Mamy do przejścia kilkaset metrów. Pałac Timura, a raczej jego resztki, majaczą na horyzoncie, a sił mało. Dla zmęczonych życiem, na niewielkiej przestrzeni od meczetu do pałacu Timura, kursują meleksy. W takim upale to zbawienie. Chodzimy zygzakiem, od meczetu, przez stragany, muzeum, kawiarnię (bez kawy, ale z szaszłykiem) do pałacu i jakoś omija nas meleksowa przygoda.

Pałac Timura miał być olbrzymim przedsięwzięciem. Łopatę wbito w 1380 roku. Timur siłą sprowadził rzemieślników z całego królestwa. Mieli stworzyć najpiękniejsze letnie gniazdko. I może im się udało. Jednak, do dziś przetrwały tylko dwie 65-metrowe wieże z mozaikami. Nad jedną z bram widnieje napis: „Jeśli kwestionujesz naszą władzę, spójrz na nasze budynki!” Rzeczywiście nawet dziś architektura księstwa Timura robi wrażenie. Zwłaszcza geometria wzorów.

Gdy uwinęłyśmy się z zabytkami, Arjan, zawiózł nas na polski cmentarz. I tu dostał drugą odznakę. Bystry, uczciwy i pomocny. Zadzwonił do kogoś i dowiedział się gdzie dokładnie jest nekropolia. Ja miałam w komórce inne namiary. Jak się okazało złe. Cmentarz jest niedaleko ruin. Leżą na nim żołnierze generała Andersa, cywile i więźniowie łagrów, którzy zmarli w drodze powrotnej do Polski. Nekropolia jest malutka i podobno symboliczna, ale musiałyśmy tu zajrzeć. Prócz pomnika są płyty z nazwiskami zmarłych.

Po powrocie do Samarkandy, mmmmfobia dała o sobie znać. Swoje marzenie o miastach z „Baśni 1000 i 1 nocy” spełniłyśmy. Teraz czas na jakąś przyrodę. Zaczynamy kombinować, że może znaki informujące o pobliskim Afganistanie to jest jakiś pomysł. Teoretycznie kończymy podróż po Uzbekistanie. Mamy jeszcze czas i jesteśmy blisko. W hostelu próbujemy sprawdzić, co by tu zrobić by dostać wizę. Okazuje się, że czas oczekiwania jest za długi. Mamy kolejny pomysł- dolina Fergana? Paciamu niet? Najpierw trzeba wrócić do Taszkientu. Póki co musimy kupić bilety. W drodze na dworzec zachodzimy na targ po jakieś owocki, chlebek i chałwę. Tych jest wiele rodzajów. Amatorzy słodyczy mogą jeszcze dostać daktyle i figi nadziewane orzechami.

Przed targowiskiem kobiety sprzedają tradycyjny samarkandzki nan (chleb) prosto z spod kocyka, okrywającego ich wózki. Wewnątrz hali są kolejne stoiska z chlebem. Chleby są robione z podobnych składników i wypiekane w piecu tandori. Różnią się dodatkami i dekoracją.

Ponownie jesteśmy pod wrażeniem. Targowiska uzbeckie wyżywią i ubiorą każdego. Wspaniałe warzywa i owoce i do tego wypieki miejscowych kobiet. Samo zdrowie.

Kobiety dostaną tu strojnie suknie, a mężczyźni tradycyjne czapeczki. Młodzi chłopcy siedzą przy straganach na swoich wózkach i czekają aż jakiś klient skorzysta z ich usług i wynajmie wózek.

W drodze na dworzec natrafiamy na znajomy sklep. Jakoś wyjątkowo nie musimy kupić paneli, więc idziemy dalej. W kolejnym sklepie kupujemy wodę i jesteśmy w pełni podziwu kartonowej kasy jednego sprzedawców. Widocznie utarg tego dnia był niezły.

Pani w okienku na dworcu informuje nas, że ostatnie bilety na pociąg to klasa business. Wow. Klękajcie narody. Tego w pociągu jeszcze nie doświadczyłyśmy. Za całe 48 złotych dostaniemy komfort, poważanie i szacunek dworca. Bierzemy! Matka zaczęli czytać w sieci i żyli przez noc w przekonaniu, że oto czeka nas blichtr. Pan w liberii przyniesie nam szampana w krysztale. My rozciągnięte na fotelach mkniemy ku stolicy. Z błogością wypisaną na umęczonych obliczach. „Tak jest w strzale. Na pewno podają napoje!”- stwierdziła. Kolejnego dnia wymeldowujemy się, ale Mruczek pozwala nam zasiąść w jednej z wnęk na patio. Daje nam arbuzy, melony i herbatkę. Tak rozłożone czekamy na pociąg. Gdy wychodzimy Mruczek daje nam jeszcze jednego arbuza na drogę. Złoty człowiek.

Podniecone, że zaraz doznany klasy biznes witamy się z kolejnymi ekipami wpuszczającymi pasażerów na dworzec. Najpierw prześwietlanie bagażu i sprawdzanie biletów. Potem pan stempelkowy. Przez moment pomyślałam, że to kolejny dobry moment, by przywdziać moje góczi. W końcu muszę wyglądać jak człowiek. Zaraz usiądę w biznesie. Gdzieś tam strzępy rosyjskiego z podstawówki pozwoliły mi zrozumieć, że to strzała nie budiet. To będziemy normalny vokzal.

Drugim sygnałem, już na dworcu, było opóźnienie. Ponad godzinne. Nie ma tego złego. Dzięki temu poznałyśmy sympatyczną grupę Polaków, objeżdżających Azję Centralną. Joanna opowiada nam o Kirgistanie. Pokazuje zdjęcia. Zielone pastwiska, dzikie konie, strumienie, góry. My mamy w planach dolinę Fergany. Pomału w głowie zaczyna nam kiełkować, że może tak … Kirgistan?

W końcu vokzal przyjechał. Dociuchciał. Nie strzała i na szczęście nie ślimak. Normalny. Pamiętamy jednak, że my lepsze. Pojedziemy biznesem. Czekamy na płatki róż. Kto nas zaniesie? Kto dotarga nasze bagaże? No nikt. Nic się nie dzieje. Idziemy do pociągu. Po kolei zastępy konduktorów oglądają nasz bilet i odbijają nas od wagonu do wagonu. W końcu doczłapałyśmy się.

Wagon ma boksy po dwóch stronach. Pośrodku dywan. Nasz boks to dwa siedzenia vis s vis z wyłączonymi monitorami nad głowami. Ja mam inny czynny monitor. Pośladki konduktora, rozpłaszczone na mojej szybie. Na szczęście odziane w spodnie.

Baśka nie dawała za wygraną i czekała na serwis. Do naszej kapsuły, wiecznie otwartej, wpadł z koszykiem chłopak. Nie patrząc co jest na stoliku, rzucił na niego koszykiem z plastikowymi butelkami i wykrzyczał: „wada, sok?”. Nie było tam słowa „szampanskoje”. Bierem wsio.
Gdy dojechałyśmy Taszkientu spragnione szampana, snu i pastwisk stwierdziłyśmy, że jedziemy do Kirgistanu? Paciemu niet?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.