Park Krugera (RPA cz.1)
Z dnia na dzień coraz mniej ciągnie mnie do miast. Te trwają i się rozrastają. Przyroda przemija i naprawdę mamy ostatnie chwile, by zobaczyć lasy, zwierzęta, lodowce. Gdy pewnego ranka zobaczyłam lot z Berlina do RPA za 1700 złotych, to od razu zobaczyłam kotki, żyrafy, bawoły, wino i ocean. Brakuje mi ochoty na inwestowanie w ciuchy i samochody. Nie brakuje mi spontaniczności, i beztroski. Kupiłam. Po fakcie zorientowałam się, że w dwa tygodnie to mogę zobaczyć skrawek kraju. Ale co tam…lepsze liźnięcie niż nic.
Sam lot był pełen wrażeń. Najpierw kilkudziesięciominutowe oczekiwanie w samolocie. Pilot oznajmia, że zepsuła się pompa paliwa. „A to ważne, by działała” dodaje. Morze twarzy samozwańczych inżynierów potakiwało z zamkniętymi oczami. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach mówi: „no działa, ale paliwo się nie wyrównuje”. Cokolwiek to znaczy. Tym razem uzupełnia informację: „może będziemy musieli odwołać ten lot”. Reakcje mieszane. Zaciśnięte usta, przewracanie oczami, śmieszki, paraliż. Mnie zaczęła mnie ogarniać śpiączka. Jest północ, jestem od 6 rano na nogach. Na chwilę zamknę oczy, pomyślałam. Nie wiem ile trwała chwila, ale obudziło mnie nawoływanie „madame madame”. Skonfundowana francuska stewardesa przyniosła wodę. Zorientowałam się, że osunęłam się twarzą w siedzenie obok, na szczęście puste. Nie wiem jak długo wąchałam obicie fotela, krótki restart systemu dobrze mi zrobił. W końcu, po kolejnych kilkudziesięciu minutach wystartowaliśmy.
Zaczynam uchem eksperta słuchać czy pompa dobrze działa. Próbuję oglądać jakieś filmy, ale sen wygrywa. Budzę się na dwie godziny przed lądowaniem i idę siku oraz umyć ząbki. Gdy jestem w kabinie zaczynają się turbulencje i mega zabawa. Trzymam się ściany, czasem sufitu. Miga ikonka, że mam wracać. Nawet nie wiedziałam, że w kibelku jest taka ikonka. Samolot olbrzymi. W każdym rzędzie 10 siedzeń. Moje w 47. Na szczęście mam do niego kilka metrów. Idę, tańcząc breakdance. Podłoga kilka razy usuwa mi się spod nóg. Nagle znika. Opadam na kucki z plecakiem wyciągniętym w wyprostowanej ręce w górze. Na ketlach ćwiczyłabym ten układ miesiąc. Starsza pani obok zbaraniała. Patrzy i nie wie o co mi chodzi. Tak sobie kucam i pokazuję jej plecak. Jakiś pan, zlitował się i chwycił mnie za włosy. Jestem uziemiona. I tak sobie lecimy. Bardzo chciałabym rzucić pawia. Pani zdziwionej u stóp. Walczę. W kucki doczłapuję się do siedzenia.
Dziewczyna z mojego rzędu, siedzi przy korytarzu, ale nie jest w stanie wstać, by mnie wpuścić. Klęczę kilkanaście sekund koło jej łokcia. W końcu wstaje, sama kuca, a ja szybko padam na siedzenie. Marzę, żeby nie zwymiotować. Kobyłą miota jak szmacianą laleczką. Wtedy przychodzi matka wszystkich tąpnięć. Żołądek uderza mi w migdały. „Mama Mia” krzyczy jakaś babka. „Włosi na pokładzie”, pomyślałam. Moja koleżanka modli się do stolika. Faceci obok zamknęli oczy. Jest ekstremalnie wymiotowo. Gdy pomału turbulencje ustają czuję, że marzę tylko o pozycji horyzontalnej i herbacie miętowej. Tymczasem dostajemy chemiczne śniadanie. Rzuciłam okiem na skład produktów. Może etam.
Po wylądowaniu jeszcze godzinę stoję w kolejce do kontroli paszportowej i patrzę jak Chinka próbuje pomrukami zrezygnować z wymiany waluty. Kasjerka pobrała od niej morderczą prowizję, ta zorientowała się po fakcie i pokazuje kasę i robi: „ho ho ho”. Dziewczyny nie są językowo online i Chinka prezentuje początki powstania języka na Ziemi. Kasjerka stalowym spojrzeniem i twarzą bez mimiki patrzy pobłażliwie.
Johannesburg nawet wśród miejscowych nie ma dobrej opinii. Beton, śmieci, beton. Żadnych winnic dookoła, brak zabytków, wysoki poziom przestępczości. Nasłuchałam się o no-walk zones (miejscach gdzie się nie chodzi, bo grasują rabusie) i zamówiłam sobie przez Internet taxi. Nie będę kusić losu. Mam na sobie cały podróżny dobytek. Wolałabym mieć go jeszcze przez 2 tygodnie.
Do centrum można dojechać pociągiem, Uberem lub Boltem. Pociąg (karta plus opłata) kosztuje prawie tyle samo, co Bolt. Na samym lotnisku podobno lepiej nie brać taksówki. Cena za moją była dwucyfrowa i znośna, kierowca miły i znał miasto. To już sukces. Moją dzielnicę opisał jako: mieszaną. Dużo studentów, knajp, ale trzeba uważać.
Hostel Once in Joburg, w którym mieszkałam, naprawdę daje radę. Czysty, nowoczesny, obsługa rewelacyjna. Młodzi inteligentni ludzie. Pokoje od jedynek po sale wieloosobowe. Ja byłam w 4 razem ze studentkami z RPA i Lesotho. Dziewczyny niezwykle serdeczne i ciche jak ninja. Każą mi natychmiast jechać do Lesotho, bo jest ładniejsze. „Uciekaj z RPA!”
Johannesburg jest dla mnie tylko punktem wypadowym. Po przylocie miałam czas na prysznic i obiad w restauracji obok. Marzyłam żeby położyć się w ciszy i być w pozycji poziomej.
Kolejnego dnia miałam wykupiony wypad z lokalnym operatorem do Parku Krugera. Kierowca, który przyjechał po mnie o 5 rano, wszedł do recepcji, by bezpiecznie podprowadzić mnie do samochodu. Od pierwszej minuty sporo dowiaduję się o jego poglądach i charakterze. Jest potomkiem białych osadników, mieszka tu całe życie, więc świetnie zna kraj, mówi językiem Afrikaans i uwielbia narzekać. Rząd to skorumpowani nieudacznicy, policja to mordercy, masz problem to dzwoń po ochronę, nie policję, Johannesburg to syf, niewierzący to chorzy ludzie, jak można mówić, że jest się katolikiem, a nie chodzić do kościoła, USA to złodzieje; a para, którą zaraz odbierzemy mieszka w najdroższym hotelu i na pewno jest bogata i głupia, bo tylko debile mieszkają w drogich hotelach, tu ta lampa jest zepsuta już od kilku miesięcy i co? Nic, nikt jej nie naprawił, bo miastem rządzą debile, kiedyś to był porządek, był apartheid i każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce. Zerkam na zegarek. 25 minut i wlał we mnie kilkumiesięczną terapię u psychoanalityka. Zamykam oczy i potakuję. Wysyłam sygnał: „zamknij paszczę bo…” W końcu mówię: „nie chcę rozmawiać, bo chce mi się wymiotować.” „Ale co, zjadłaś coś, co, co, to Ty musisz mi powiedzieć, tu możesz jeść tylko……” Podjeżdżamy pod hotel bogaczy. Gdy para czarnoskórych czterdziestolatków z USA wychodzi z budynku z satysfakcją obserwuję jego minę. Ubaw po pachy. Gościu od razu się zamyka. Ja się cieszę jak głupia. Głośno wychwalam ich kraj, Waszyngton i moją podróż po nim. Kobieta jest chemikiem i pracuje dla rządu, a pan malarzem i rekrutem.
Droga do Parku gładziutka, szeroka, kilkakrotnie płatne autostrady. Widoki cudne. Zielone wzgórza, na czerwonawej ziemi plantacje awokado, mango, bananów. Znaki drogowe, informujące o dzikich zwierzakach i liczne, by się nie zatrzymywać. Przekreślone S. Sporo autostopowiczów. Nie machają ręką, ani kciukiem. Pokazują niebo palcem wskazującym. Cześć wędruje poboczem, niektórzy po betonowej bandzie, oddzielającej pasma drogi.
SPOSÓB NA PARK KRUGERA
Moja opcja zobaczenia parku jest najdroższą wersją jeśli jesteście w grupie. Przy jednej osobie, z ograniczona ilością czasu, to jedyne rozsądne rozwiązanie. Przy kilku osobach, tańszym sposobem jest wynajęcie samochodu (uwaga: ruch lewostronny) już w Johannesburgu, lub gdzieś opodal parku. Nie ma w parku żadnych ograniczeń i wynajętym autem można jeździć gdzie się chce, dopóki jest to droga. Trzeba mieć nawigację albo śledzić inne samochody. Płaci się tylko za wstęp około 120 złotych za osobę. Z przewodnikiem jest może łatwiej. Opowie o przyrodzie i wie gdzie są miejscówki bawołów, hipciów, kotków. Poza tym pracownicy parku mają walkie-talkie i dostają informacje od innych gdzie są zwierzęta. Samodzielnie musicie więcej szukać, co pewnie też jest przygodą. Na miejscu są miejsca noclegowe: murowane malutkie ośrodki i pola kempingowe, prysznice, restauracje, a nawet sklepy. Wszędzie można płacić kartą.
Jeśli ciężko znosicie siedzenie w samochodzie to kilka godzin jazdy po parku może Wam wystarczyć, ale jak macie czas można spokojnie spać w pobliżu lub samym parku i zrobić sobie kilkudniowe safari. Można mieć szczęście i zobaczyć sporo w kilka godzin i mieć pecha i nie zobaczyć tyle w kilka dni. Ja byłam w styczniu i nie był to sezon na koty, ale słoni, żyraf, zebr, żółwi, hipopotamów, gnu, guźców, antylop było sporo. Jeśli będziecie jeździć sami i spać poza parkiem, musicie pilnować godzin otwarcia parku. Z doświadczenia innych osób wiem, że można na bramce zapłacić karę za spóźnienie.
Mieliśmy dwóch kierowców. Maruda zabrał nas do bramy, a już strażnik obwoził nas po parku specjalnie dostosowanym samochodem. Siedzi się wysoko, wszystko widać, drogi ogólnie dobre, nie telepie. Można jeździć cały dzień. W samochodzie osobowym jesteśmy niżej, czasem za krzakami i bardziej kołysze.
Już za bramą parku widzimy stado impali, antylop i gnu. Nie robimy na nich żadnego wrażenia. Pasą się, ganiają. Czasami wtapiają się w tło czerwonej ziemi i krzaków. Sielsko anielsko. Obok nich kroczą gnu. Te czasem wpadają w kilkusekundowe amok i gonią antylopy przez kilkanaście minut.
Po dosłownie kilku minutach z krzaków wychodzą słonie. Spokojne, majestatyczne, pełne gracji mimo ton. Kroczą koło nas, skubią liście. Już jestem szczęśliwa.
Tymczasem nad koroną drzewa patrzy na nas żyrafa. Powabna i zgrabna. Piękne i delikatne stworzenie. Obok stoją zebry. Wydaje się, że są figurkami. Przez kilka chwil nie ruszają się w ogóle.
Jedziemy dalej. Nasz przewodnik dostrzega hipcie w jeziorku. Patrzymy z daleka jak chłopaki się kąpią i jak ptaki siadają sobie na nich i razem z nimi przepływają akwen. Czasem w oddali majaczy jakaś kropeczka. To bawół, to lampart, a to chyba lwica. Scenariusz powtarza się kilkanaście razy. Impale, zebry, słoń, żyrafa, lwia kropeczka.
Po 3 godzinach zatrzymujemy się na obiad. Sklepy, restauracja i kawiarnia z widokiem na rzekę. Szeroki wybór dań i deserów. Tiffani i David opowiadają mi o swojej pracy. Ona jest chemiczką, pracuje w agencji rządowej, on jest zatrudnia ludzi do pracy w finansach i maluje portrety. Przylecieli do RPA na kilka dni. Odpocząć i zobaczyć zwierzaki. Dobrze, że nie jestem sama w swoim wariactwie.
Po obiadku jedziemy dalej szukać lwów. Spotykamy pana żółwia. Spokojnie czekamy aż przejdzie przez drogę i kibicujemy mu przy przebijaniu się przez dżunglę traw. Koło żółwia siedzi na pniu mangusteczka karłowata. Skubana za nic nie chciała się obrócić. A kilka metrów dalej stadko guźców tańczy i śpiewa „Hakuna Matata”. Bajka trwa.
Nagle z krzaków wychodzi stado słoni. Olbrzymia samica na przedzie. Wychodzi na środek drogi, zatrzymuje się i mierzy nas wzrokiem. Kępka trawy w buzi. Za nią stadko maluchów i inne samice. Matka alfa powoli zbliża się do nas. Ani mu ani be. Spycha nas siłą charakteru. Nasz przewodnik powoli wycofuje samochód. Powoli, metr po metrze. Słonica nie odpuszcza. Jej kolega w tym czasie robi jedynkę i dwójkę. Duże było śniadanie. Po chwili Alfa odpuszcza i całe stado wchodzi w krzaki. Patrzymy za nimi w lewo, dziękując, że nas nie stratowali. Nagle z prawej słychać pierdnięcio-trąbienie. Podskoczyłam i najpierw pomyślałam kotek. Patrzymy, a to mały bojowy słonik. Gapa się zagubił i teraz chce do mamy. Rozłożył uszy, wycelował w nas trąbką i wydał pierdzące krzyki. Strażnik cofa dalej. Boi się, że mama powróci. Tymczasem to gówniarz rusza na nas. Trochę się śmiejemy, ale gacie mamy pełne. Maluch jeszcze pary razy nas ofukał. Wszedł za stadem w krzaki i na pożegnanie puścił jeszcze kilka pierdliwych nutek z trąbki.
Jeszcze z godzinę szukaliśmy nosorożców i lwów, ale nici z tego. Mimo to i tak jestem wdzięczna za żyrafy. Muszę tu wrócić. Jeszcze na parkingu dostajemy bonus w postaci bandyckich małp. Gówniarze otwierają samochody, wyciągają torby i dokonują selektywnych kradzieży. Główny cel: chipsy.
Maruda zabrał nas do Johannesburga tym razem opowiadał jak ma dosyć. Tylko wozi ludzi i wozi. Dosyć. Też mam. Kolejnego dnia uciekam żelaznym ptakiem do Kapsztadu.
A tu jeszcze kilka ujęć filmowych z Parku.