Knysna – ostrygi na trawie (RPA cz.6 ost.)

Jest sobie taka miejscowość w RPA nad oceanem, która zaspokoi najróżniejsze pragnienia. Wymusi powolny krok na promenadzie, wykołysze na falach podczas surfingu, nakarmi ostrygami i odurzy trawką.

Kapsztad na tyle mnie zauroczył, że najchętniej zostałabym tam do końca podróży. Niestety jeszcze w Polsce wymyśliłam sobie, że do Johannesburga wrócę samolotem z miejscowości George, oddalonej od Kapsztadu o jakieś 400 kilometrów. Chłopaki z recepcji w hostelu z nagim alko-ping-pongiem, przy ulicy Toma Cruisea, polecili mi, bym pojechała do Knysna. Że niby tam ładnie i do lotniska w George blisko. W pobliżu są jeszcze inne nadmorskie miejscowości, które kuszą dancingami dla emerytów, relaksem, połowem ryb i ostryg. Z wszystkich atrakcji może skorzystam prócz nurkowania w klatce z rekinami. Robię śledztwo i wiem, że nie wypada. Barbarzyńska impreza. Przede wszystkim rekiny są wabione i dokarmiane. Po drugie do oceanu jest wlewane tyle krwi, że dostają amoku i uderzają w klatkę. Ranią sobie noski, ząbki i po trzecie uczą się: ludzina = mięso. Lepiej tego nie sponsorować i nie popierać. Próbowałam zarezerwować bilet na autobus przez internet, ale miałam jakieś dziwne problemy z kartą. Przewoźników jest mnóstwo i wszystkie bilety są do kupienia w Internecie. Jednak, na szczęście są jeszcze punkty w supermarketach ShopRite gdzie można dostać bilety przewoźników, którzy nawet nie istnieją w sieci. Prócz autobusów dla lokalsów można jeszcze podróżować busikami dla turystów BusBaz. Busiki jeżdżą od hostelu do hostelu w wybranych miastach, wzdłuż całej linii brzegowej oraz do stolicy. Bilety są terminowe i dość drogie, ale są dobrym wyjściem jak nie mamy samochodu i chcemy trochę swobody. Mi został malutki odcinek i kilka dni, więc odpuszczam taką opcję i jadę autobusem InterCape do Knysna. Wygodnie i o wiele taniej.

Knysna

Knysna okazuje się miejscowością ze sporą liczbą restauracji, kilkunastoma hotelami i miliardem agencji nieruchomości. Sama miejscowość jakoś niespecjalnie zapada w pamięć. Sklepy, sklepy, knajpy, przystań.

Dookoła kilka tras trekkingowych. Przyjeżdża się tu, by wytropić endemiczne ptaszki. Czytając tablice informacyjne przed parkami, centrami handlowymi wydaje się, że Knysna słynie jeszcze z mordobicia, kradzieży i zabójstw. Na każdej jest wyryte, że władze nie odpowiadają za kradzieże, napady i zabójstwa jakie mogą tu nas spotkać. Słodko.

Chciałam wejść do małego parku z orchideami i owymi endemicznymi, ale jak zobaczyłam ostrzeżenia na karteczce w gablotce i nikogo dookoła, to spękałam. Poszłam do knajpy, wypiłam kawę na odwagę, zjadłam ciasteczko i w toalecie schowałam większość kasy i kart do saszetki pod ciuchami. Wróciłam pod bramę poczekać na innych turystów. Tymczasem prócz nich na ulicy widać jedynie bezrobotnych mężczyzn, czekających przy stacji benzynowej na kogoś kto zabierze ich na dorywcze prace.

Pojawiła się para z Holandii. Poprosiłam ich, by mnie wzięli na spacer i na szczęście od razu zrozumieli skąd taki kaprys. Pan szybko mówi mi, że jest światowej klasy kolażem. Ja jestem światowej niesławy ignorantką kolarską. Nawet nie mam roweru. Nie pogadamy. Gratuluję panu osiągnięć, ale o nazwisko nie pytam, z czego zdałam sobie sprawę dopiero potem. Nie wiem czy pana to zabolało. Na szczęście żona normalna.

Park ma być skupiskiem roślinności i ptactwa, niestety zeszłoroczne pożary zniszczyły większość drzew i teraz można głównie oglądać jedynie krzaki. Turak niebieskozielony- kolorowy endemiczny ptaszek póki nie ma tu możliwości gniazdowania, przeniósł się do miasta. Chodzimy przez jakąś godzinkę kilkoma trasami, ale mamy wrażenie, że jesteśmy jedyną fauną w okolicy. Już koło mojego hostelu jest więcej życia.

Decyduję się na życie podwodne. Poszłam do mariny pogadać z paroma chłopakami. Okazało się, że głównie specjalizują się w rejsach, ale dali mi numer do faceta od snorkellingu. Nie chciałam marnować czasu i wykupiłam u nich od razu rejs dookoła laguny z degustacją wina i ostryg. Klimat jak z Dynastii. Łajba może podstawowa, ale obsługa, wino i ostrygi na bogato. Popływaliśmy po lagunie, popatrzyliśmy na wille zbudowane na zboczach, zjedliśmy po misce ostryg, wypiliśmy po kilka lampek wina i było tak jakby luksusowo.

Wróciłam wieczorem do hostelu i zastałam stałą ekipę tymczasowych mieszkańców w kuchni: Carol i Mortlock. Carol na razie bezskutecznie szuka pracy. Mówi, że jako biała kobieta i po pięćdziesiątce nie ma szans na rynku pracy. Najpierw są czarnoskóre kobiety, nawet gdy nie mają żadnego kierunkowego wykształcenia, potem ona. Mortlock kiwa głową, że tak jest i choć jest czarnoskóry mówi, że to z powodu rasizmu odwrotnego wyjechał do Szwecji. Chwilę deliberują o sytuacji politycznej, dzielą się radami zawodowymi, ponieważ obydwoje pracują w turystyce. Gdy Carol idzie do pokoju, Mortlock zmienia melodię i mówi mi, że Carol nigdy żadnej pracy nie znajdzie, bo on widzi, że jej nie zależy. Nie wiem co widział wtedy, ale jego słowa okazały się tragicznie prorocze. Kilka tygodni temu dostałam wiadomość od partnera Carol, że zmarła…

Następnego dnia rano przyjeżdża po mnie Marc i jedziemy nad zatokę. Pod wodą nie ma strasznego szału, ale jakieś życie jest. Ośmiornice, małże, ostrygi, koniki morskie, rozgwiazdy, zeberki i inne stwory. Zatoka wydaje się spokojna, ale to iluzja. Prądy są mocne i Marc podkreśla, że samo wejście między tak zwanymi Knysna Heads, należy do najniebezpieczniejszych na świecie. Wiele statków tu zatonęło. Trzeba uważać-ostrzega mnie kilka razy. Pod wodą instruktor pokazuje mi kilka żyjątek, ale głównie zajmuje się wyszukiwaniem zatopionych żyłek wędkarskich.

Umawiamy się jeszcze na kolejny dzień, by posurfować, ale to średnio nam wychodzi. Fale słabe, a jedyna podnieta to świadomość, że tuż pod wodą może być jakiś rekin.

Judah Square

Po surfingu decyduję się na obcowanie z najbardziej wyluzowanymi ludźmi w RPA i jadę Uberem do wioski Rastafarian-Judah Square. Druga co do wielkości po Szaszemane w Etiopii i zdecydowanie nieźle zorganizowana. Przy bramie wyłapuje mnie szef-przewodnik i oprowadza po swoich włościach.

Okazuje się, że to ten sam facet, co miał po mnie przyjechać kilka dni wcześniej do hostelu. Wówczas po oczekiwaniu na jaśnie pana przez ponad godzinę, odpuściłam. Gdy pytam go, co się stało, snuje mi jakieś dziwne historie o busikach, które go zawiodły. Nie przyjechały, a on tak chciał po mnie jechać. W swojej wiosce facet szybko się ogarnia i pokazuje mi kościół, żłobek, plantację maryśki i produkcję zioła. Snuje przy tym opowieści o miłości, zjednoczeniu narodów, pokoju i muzyce.

Dołącza jego kolega i gdy im mówię, że nie kupię zioła na prezent dla krewnych w Polsce, to się bardzo dziwią, a ja się dziwię, że się dziwią. W samym RPA wolno posiadać odrobinę na własny użytek, ale wszelki eksport jest zabroniony. Chłopaki się załamali gdy powiedziałam, że w Polsce jest za to ciupa. Tymczasem mistrz marketingu pokazał mi dumę swojej produkcji. Trzy rodzaje marysi: samochód, samolot i rakieta. Szefuńciu mówi, że sam lata rakietą codziennie.

Chyba zdążyłam w porę zanim wsiadł, bo dość logicznie opowiedział mi o swoim życiu, kulcie ostatniego cesarza Etiopii Hajle Selasjego, o Rasta-żłobku i samospełnieniu. Zdążył jeszcze wsadzić mnie do powrotnego busika do miasta i pomachać na pożegnanie. Wieźliśmy ludzi, dwie kury i krzesło.

Kolejnego dnia pojechałam autobusem do George, a potem taksówką na lotnisko i z powrotem do Johannesburga.

Dużo bym zmieniła przy kolejnej wizycie w RPA. Na pewno warto przyjechać z większą ekipą i wynająć samochód. Myślę, że i tak przy ograniczonym czasie i budżecie oraz powolnym tempie sporo widziałam. I jestem szczęśliwa, że w ogóle tu byłam. Yoooo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.