Panie pilocie! Dziura w samolocie! (Tanzania cz. 1)
Podczas pandemii w 2020 roku Tanzania pozostała otwarta dla turystów. Na pewno przyczynił się do tego pozytywny test na covida jaki dostała niejaka papaja. Prezydent John Magufuli otrzymał ksywę „bystrzacha”, a WHO miano oszusta. Sytuacja nie zmieniła się nawet gdy Magufuli zmarł. Opozycja twierdziła, że przyczyną był covid, a zwolennicy prezydenta oczywiście wyczuli spisek i morderstwo dokonane na ich bohaterze.
Wyjazd nad polskie morze wydawał mi się większym wyzwaniem i niebezpieczeństwem niż podróż do Afryki. Zanim kupiłam bilet, napisałam do kilku osób z forum dla podróżujących po Tanzanii. Wszyscy zapewniali, że sytuacja w kraju jest bezpieczna i nie ma żadnych ograniczeń w podróżowaniu. Potem napisałam do kilku agencji organizujących safari po Serengeti żeby wyczuć czy będzie mnie stać na najważniejszą dla mnie atrakcję. Złożyłam wszystkie wirtualne rachunki do kupy i kiedy już wiedziałam, że będzie mnie stać, kupiłam bilet. Wydawało mi się, że będzie to jedyna możliwość w moim życiu kiedy będzie mnie stać na safari po Serengeti. Obaw miałam sporo, ale zew przygody przeważył. Wiem, że nie ma czegoś takiego jak Afryka. Są kraje afrykańskie. Maroko to nie to samo co Egipt czy Etiopia. Każdy kraj różni się diametralnie. Wcześniej w kilku krajach afrykańskich byłam na samodzielnie zorganizowanej wyprawie, ale w towarzystwie, a jedynie w RPA samodzielnie. Tanzania miała być drugim krajem Afryki, który odwiedziłam solo i siedemnastym pozaeuropejskim. Stąd pewność siebie, że jakoś dam radę sama, samiutka.
Lot Qatar Airways od samego początku odbywał się w ścisłym rygorze sanitarnym. Owinięte w długie jednorazowe płaszcze stewardessy pilnowały czy wszyscy pasażerowie mają maski i przyłbice na sobie przez cały lot. Część pasażerów wytrwała podróż w skafandrach i lateksowych rękawiczkach. Mi szybko kończy się tlen. Zakładam na głowę spory szaflik. Dzięki przyłbicy siedzę w czarnym kapeluszu pszczelarza. Widok zapewne jest komiczny, ale kogo to obchodzi. Pod takim nakryciem, mam cały czas przyłbicę, ale ściągam maseczkę i wreszcie mogę oddychać.
Na miejscu w Dar es Salaam, w budynku terminala, kupuję sobie kartę na telefon i zamawiam Ubera. Aplikacja umożliwia mi zapłacenie tej samej ceny co miejscowi i daje pewność, że szofer trafi do celu. Kierowca na szczęście jest wyrozumiały, że podałam mu zły terminal na miejsce zbiórki i przez to szukał mnie kilka minut. Bardziej interesuje go dlaczego nie wybrałam dzielnicy Masaki. Tam przyjeżdża więcej białasów, jest czyściej i bezpieczniej.
Moja dzielnica jest bardziej swojska. Domy przedstawiają różne style architektoniczne i stany zadbania.
Przez całą długość dzielnicy ciągną się stragany i te mnie bardziej interesują. Widać, że tu toczy się prawdziwe życie. Można załatwić jakąkolwiek sprawę i dostać każdy produkt od tuszu do rzęs, przez elektronikę, garnki, miski, ciuchy, narzędzia po materace.
Są też działy gastronomiczne. Zjemy szaszłyki z krewetek, placuszki, owoc chlebowca, trzcinę cukrową, obrane przez sprzedawcę pomarańcze, napijemy się wody z kokosa.
Gwar i tłok. Szybko zauważam, że nikt na mnie nie patrzy, ale na mój włączony telefon. Rezygnuję z nachalnego nagrywania i robienia zdjęć. Czasem mój widok w masce ciekawi niektórych. Ktoś tam krzyknie: „No corona in Tanzania”. Zdarzają się dłuższe wywody o „wymyślonym wirusie, spisku światowym i mądrości prezydenta Tanzanii”. Słucham, potakuję.
Dookoła hałas, beton, tłum. Szybko przekonuję się, że tu się nie pracuje dla kogoś. Zbija się kilka desek, stawia konstrukcję na chodniku i zarabia. Ludzi jest tyle, że czasem trzeba manewrować między samochodami żeby przejść dalej. Wszędzie słuchać nawoływania: OFA OFA, co zapewne oznacza: OFFER OFFER. Na tym często angielski sprzedawców się kończy. Mój spacer też. Przeszłam spory kawał, zjadłam kolację i wróciłam do hotelu.
Kolejnego dnia po południu miałam samolot do Aruszy i marzyłam żeby położyć się w ciszy w pokoju. Najpierw jednak miałam się spotkać z szwagrem Dagmary, którą poznałam na forum internetowym. Miałam dla jej świetlicy charytatywnej siatkę okularów, gier i przyborów szkolnych zabranych z Polski. Zależało mi, żeby ktoś odebrał ode mnie pakunek. Nie musiałabym targać tego ze sobą przez cały kraj. Na szczęście szwagier dotrzymał słowa i mój plecak zmalał o połowę.
Bilet na samolot do Aruszy kupiłam jeszcze w Polsce za jakieś 30 dolarów i póki nie wsiadłam, moja wiara w istnienie tego samolotu była średnia. Według opinii w Internecie linia czasem odwołuje loty i to mnie trochę przerażało. Przepadłoby mi moje negocjowane przez kilka dni safari marzeń. Przez coronę wszystkie ceny spadły o 2/3 i wiedziałam, że taka szansa szybko się nie powtórzy. Przed covidem trzydniowy objazd parku wraz z kraterem Ngorongoro kosztował od 500 do 1800 dolarów. Różnica w cenie wynikała z miejsca na nocleg i wyżywienie. Jeździ się podobnymi samochodami, zagląda w te same miejsca, ogląda te same zwierzęta. Tylko śpi trochę wygodniej. Ja wybrałam opcję w namiotach i z kucharzem, który jest cały czas z nami i spełnia kulinarne zachcianki gotując w kolejnych bazach. Agencja dokooptowała kilka osób, byśmy razem utworzyli grupkę. Tak też jest taniej.
Zanim wsiadłam do samolotu wymieniłam z chłopakami z agencji kilka smsów, umówiliśmy się że odbiorą mnie z lotniska i zawiozą do biura podpisać umowę, a potem do hotelu. Obiecali, że lwy czeszą grzywy na moje powitanie. Ja też zrobiłam się na bóstwo i umyłam się.
Po śniadaniu w Dar zamówiłam UBERA i za 15 złotych, a nie 30 dolców jak się bajeruje turystów, dojechałam na lotnisko. Lot miał być chwilką. Niecałe dwie godzinki. Najpierw samolot poleciał na Zanzibar, gdzie część pasażerów wysiadła, kilkunastu wsiadło i wylecieliśmy prosto do Arushy. Koło mnie miejscowa dziewczyna i obok para z Polski, która leci na Zanzibar. Dziewczyna przesłuchuje się naszym rozmowom i zaczyna mówić do mnie po rosyjsku. Okazało się, że studiowała medycynę na Ukrainie. Honeyah (Ania) jest lekarzem ogólnym, ale chciałaby zmienić specjalizację. Marzy jej się stypendium i dalsze studia. Chwilę pogadałyśmy, potem tradycyjnie odcięło mi prąd na moment. Obudziłam się w panice, z telefonem w ręku. Bardzo chciałam zobaczyć przez okno Kilimandżaro. Na wejście trzeba ponad 1000 zielonych i co najmniej 5 dni. Zostaje mi popatrzenie z góry. Przez kolejne kilkadziesiąt minut czekam i czekam. Aż tu kapitan mówi, że ma dwie wiadomości. Obie złe. Kilimandżaro jest za mgłą, a Arusha za daleko. Właśnie zepsuł się samolot i będzie lądował o tu. Na lotnisku Kilimandżaro (oddalonym od Arushy o 10 minut lotu).
U mnie ciśnienie 1500. Rozglądam się. Cisza na pokładzie. Baba w turbanie woła stewardesę: „Czy może Pani mi powiedzieć co dokładnie się zepsuło. Aaaa?” Bardzo chciałam jej powiedzieć: „” albo by się zamknęła, ale stewardesa oblała ją milczeniem i baba została z otwartą gębą.
Ania- mistrzyni Zen ogląda film na telefonie. Pewnie woli wiedzieć jak się skończy serial. Ja nie oglądam seriali, nie mam tego problemu, ale mam pretensje do losu, że to dzieje się przed safari. Nie zobaczę grzywy lwa, lew nie zobaczy mnie. Nie wiem czy najpierw zejdę na zawał, czy biegunkę. Tak i tak … gówniana sprawa. Moment gdy pilot w końcu ląduje jest wspaniałym przeżyciem. Tylko ja się cieszę. Reszta jakaś ospała. Wysiedliśmy.
W sali odpraw pytam Anię o emocje. Mówi mi, że Tanzańczycy są mistrzami w ukrywaniu emocji i niedenerwowaniu się. „Jak się denerwujesz to co to zmienia? Gówno!”-tłumaczy mi Ania. Postanawiam nie kusić losu i ratować życie. Idę do pań z obsługi i mówię, że poproszę torbę. Chcę dalej sobie sama pojechać. Wozem, samochodem, czymkolwiek. Tylko nie samolotem. Za mną wtóruje mi dziadek. Ja podjudzam dziadka bardziej. Pani naziemna daje mi reprymendę: „proszę mówić za siebie”. Tłumaczę jej, że samolotu nie naprawia się ot tak i nikt normalny nie wsiądzie z powrotem. Dziadek: „nie wsiadam, nie chcę, torba torba!” Pani mówi, że toreb nie odda, bo to da się naprawić. Idę szukać valium i dziadka.
Po godzinie zapędzają nas znowu do samolotu. Chcę zasnąć. Nie chcę lecieć. Wbijam paznokcie w obojczyk. Ania ogląda serial. Samolot robi rundę po płycie, potem pyr pyr i pilot oznajmia, że zepsuł się drugi silnik. Fajnie, że na ziemi. Pada komunikat, że do Arushy mamy jechać jak chcemy, albo za godzinę busem. Biegnę pokazać naziemnej język i krzyknąć: „a nie mówiłam, terefere kuku”.
Ania organizuje transport. Dołącza do nas jakiś pan i dziewczyna z Kenii. Ta ma dramatyczną sytuację. Jej tata właśnie umiera na raka w hospicjum i chce go jeszcze pożegnać. W Aruszy miała autobus, którym na pewno zdążyłaby do kraju. Teraz niekoniecznie. Dogaduje się z kierowcą by zabrał ją do granicy.
Jedziemy. Po drodze oglądam krajobrazy. Mieszanka lubuskiego z tanzańskim. Pastwiska, kukurydza, bananowce, stragany. Mijamy też miasteczko gdzie są mogiły wygnańców polskich.
Do Arushy dojeżdżamy po 18. Cały czas wysyłałam SMS do chłopaków od Safari. Przejęli się bardzo i pukali się w głowę, że kazano nam wsiąść do zepsutego samolotu. Chłopaki odebrali mnie z centrum, zabrali do biura, podpisali umowę na jutrzejsze Safari. Żeby głupie numery nie chodziły im po głowach zrobiłam im wszystkim zdjęcia, potem samej umowie, ich biuru oraz ulicy przed. Zapewne pomyśleli, że jestem szurnięta, ale niewiele mnie to obchodziło. Niech się boją i starają.
W końcu zawieźli mnie do hotelu, zamówili pizzę i obiecali że rano zaczynamy przygodę. Gdy zobaczyłam pizzę, zeszło ze mnie napięcie. W pokoju odkryłam, że mam łóżko księżniczki i zestaw bucików obok. Moskitiera oczywiście ma inną funkcję, ale pomarzyć można.
Biorę prysznic, pakuję część rzeczy do plecaka, resztę zostawiam w hostelu, jadę jeszcze na kolejną kolację uczcić życie i umiejętności pilota.
Aruszę zostawiam sobie na powrót z safari, za kilka godzin zaczynam przygodę po parku Serengeti i Ngorongoro.